02

360 45 13
                                    

Pędzili najkrótszą drogą przez stepy prażące się w pełnym słońcu. W tym tempie powinni dotrzeć do krańców Imperium nad ranem. Samochód wypełniał się ziewnięciami i głośną muzyką płynącą z radia. Raphael jak zwykle marszczył czoło, skupiony na prowadzeniu, siedzący obok Nathaniel kończył butelkę wody, a Ian pucował swój pistolet.
-Czyli mówisz, że sama ci to zaproponowała? Stary, weź się w końcu ustatkuj, bo złapiesz jakiegoś syfa od tych gubernatorek i szlachcianek. Ich „dobre wychowanie" to tylko pozory.
-Myślisz, że jestem głupi, Raphael? Chciała, to jej nie broniłem.
-Nath, on jest zazdrosny, bo do niego babki się nie kleją.
-Pewnie przez te rynny na czole. Przestań się tak marszczyć! –Nathaniel palcami rozprostował głębokie bruzdy na czole przyjaciela, po czym razem z Ianem wybuchnęli śmiechem.
-Ale zabawne, chłopaki. Serio.
-Swoją drogą, weź mi też załatw jakąś gubernatorkę, a nie, wszystkie dla siebie trzyma.
-Przy następnym bankiecie wkręcę cię do ochrony, resztą będziesz musiał zająć się sam –zaśmiał się Nathaniel, wystawiając rękę przez otwarte okno.
-No mógłbyś w końcu! Niby jesteśmy zaraz po tobie w tej zasranej wojskowej hierarchii, a w śmietance Imperium pływasz tylko ty.
-Nic nie tracisz tak w sumie.
-No w sumie nic. Tylko kobiety, które same pchają się w ramiona.
-I rzeżączkę. –Raphael napił się resztki wody, którą zostawił Nathaniel.
-Jak masz tak ramolić to się lepiej skup na drodze. –Mężczyzna w odwecie pacnął przyjaciela po jasnoróżowej, długiej czuprynie.
-Raph to bardziej by pasował do zakonu niż do wojska. Tutaj to wiesz... za mundurem panny sznurem. -Jesteś taki silny i odważny i potrafisz używać karabinu! Taki męski! –Nathaniel modulował głosem, udając zachwycone panny.
-No i niech tak myślą –zawtórował Ian.
-Jesteśmy w ich oczach bohaterami, panowie. Żadna nie musi wiedzieć, że tak naprawdę każdy z nas jest zesrany w gacie przed każdym pociągnięciem za spust.
-Twarzy zabijanego nie zapomina się do końca życia, nie?
-Oby tylko tyle, bo po życiu to już chcę mieć święty spokój. –Raphael dodał gazu, wzbijając kołami tumany kurzu ciągnące się jeszcze długo za nimi, jak smród pozorów, które cała trójka budowała wokół siebie. Mózg z całych sił wypierał informację dotyczącą celu wyprawy, stopniowo obudowywał serce ołowianym murem i wyłączał po kolei emocje, każdą z osobna. Zostawiał maszyny zaprogramowane do wykonywania rozkazów, jedynie nocami przypominające sobie, że ten drugi też był człowiekiem, który aż do końca czuł, w przeciwieństwie do nich. Tego, który, o ironio, nigdy nie został przez nikogo nazwany bohaterem. Z biegiem lat zostawał zapominany, a jego imię z tabliczki zmywał deszcz. Jedynie oni pamiętali, przyznając się do tego tylko między sobą, bo tylko maszyna rozumiała maszynę, bo inni mogli ją jedynie programować i przeprogramowywać.

Ogromny las południowy wznosił się ku samemu niebu, jakby próbując przytulić się do chmur w podziękowaniu za dotychczasową wolność. Liście tropikalnych roślin ginęły jeszcze w mroku, choć powoli zaczynały się mienić różem i żółcią, jak lustro, w które nieśmiało spogląda zaspane, nieświadome zagrożenia słońce. Spokojnie przysypiały również spękane konary i kolorowe kwiaty, czule przytulające wszelkie stworzenia, podobnie jak matka ciepłem swego serca chroniąca dziecko przed koszmarami. Jednak mimo ranku, mimo teoretycznego zwycięstwa dnia nad nocą, koszmar zbliżał się nieubłaganie. Pędził po bezdrożach niczym jeździec apokalipsy, zostawiając za sobą zapowiedź świata umierającego w agonii. Dla jednych miał to być jedynie nic nieznaczący atom budujący wszechświat, dla innych cała galaktyka wepchnięta w łapska czarnej dziury. Koła zatrzymały się kilkanaście metrów od żywego, zielonego muru. Trzy pary butów zginęły w wysokiej trawie, depcząc ją i pozbawiając tchu. Rozległ się charakterystyczny dźwięk przeładowywania broni, rozpoczęcie odliczania do wybuchu bomby.
-Jak my ich niby mamy znaleźć w tym buszu? –Raphael spojrzał pytająco na dowódcę. Nathaniel stał na wprost przeciwnika, przeciągając się po długiej nocy spędzonej w samochodzie. Po chwili ciszy, odwrócił się i spojrzał na swoich żołnierzy z niedowierzaniem.
-Myślicie, że mam zamiar rzucić się na busz z maczetą i kazać przetrząsnąć cały teren? Że nie wiem, gdzie dokładnie są ich osady? Ktoś tu chyba zarobi kilkanaście kilometrów biegu po plaży za niedocenianie geniuszu dowódcy.
-Skąd ty właściwie to wiesz? –Ian zapytał z uśmiechem. Dowódcy jednak chyba nie było do śmiechu. Zatrzymał się w bezruchu, po czym obrócił kilka razy w dłoni pełen roślinnych ornamentów srebrny pistolet.
-Bierzemy broń, sznury i lecimy, panienki. Bez zbędnych pytań.
Przedzierali się przez prawie idealnie szczelną zielonkawą barierę. Co jakiś czas w powietrze wzbijał się kolorowy ptak, trzepocąc ogromnymi skrzydłami. Węże spełzywały przybyszom z drogi, gigantyczne pająki chowały się za konarami. Nathaniel wiedział, że jego podwładni prawdopodobnie zastanawiają się, dlaczego starają się przejść bez żadnych śladów, nie nadrywając choćby jednego liścia. Faktycznie, sunęli przez busz jak cienie. Pozostawały po nich jedynie ślady buciorów, które miał zmyć deszcz zenitalny, kilka godzin po zbrodni. Mieli przejść po cichu, jak zaraza dopadająca we śnie tak skutecznie, że z rana nie ma już nikogo, by wysłuchać pieśni żałobnej ptaków. Po niezbyt długim prześlizgiwaniu się między lianami, minęli wbitą w grunt dzidę o popękanym grocie, przyozdobionym u nasady koralami z kości i barwnymi piórami. Nie minęło pół godziny i znaleźli szukane plemię. Kilka mizernych szałasów krytych suchymi liśćmi i trawami, wsparte belkami, by uniknąć błota, kołysało się w rytm przepełnionych snem oddechów. Nathaniel wyglądał zza krzaków, zastanawiając się, o czym śnią takie pierwotne ludy. Które marzenia senne wypełniają ich ciepłem i nadzieją, nie pozwalając spać, które wywołują strach, a które dziwne kołatanie serca zaraz po przebudzeniu. Może śnią o czyhających w buszu drapieżnikach, może o swoich bogach. Rozmyślając, uważnie obserwował szałasy, wyszukując największego. Tam z pewnością był Wódz. Wiedział, że to plemię jest jak owce. Jeżeli alfa zrobi to, czego oni wymagają, reszta nie będzie stawiała oporu. Ku zdziwieniu żołnierzy, mężczyzna wyprostował się i po cichu wyszedł na sam środek osady. Obaj zostali w krzakach, otwierając szeroko oczy, niedowierzając. Po co było to skradanie się, skoro on wychodzi sobie między te ich mizerne domostwa, wystawiając się na groty dzid? Nathaniel wyciągnął broń i chwilkę poobracał ją w dłoniach, ni to bawiąc się, ni rozmyślając nad czymś. Ian spojrzał na Raphaela pytająco, jednak ten również nie potrafił odczytać wyrazu twarzy dowódcy. Po chwili powietrze rozdarł huk wystrzelonego w niebo pocisku.
-Pobudka! –krzyknął Nathaniel, oddając jeszcze dwa strzały. Z chat wybiegło kilkanaście osób w popłochu. Kobiety widząc obcego mężczyznę, ścisnęły mocniej dzieci. Kilku rosłych mężczyzn od razu chwyciło za dzidy, jednak natychmiast odłożyli je, przytłoczeni wzrokiem prawej ręki diabła, demona w czystej postaci, który celował do nich z broni, którą już znali. Znali też język, jakim się posługiwał.
-Odłożyć mi te badyle, wszyscy w kupie tutaj, raz-raz –machnął pistoletem, wskazując im o jakie miejsce chodzi. Trzęsąc się ze strachu, zrobili jak kazał. Żaden z nich nie miał jednak pewności, czy bardziej napawa ich strachem broń, czy mężczyzna, który ją trzyma. Nathaniel momentalnie wypatrzył Wodza. Był to mężczyzna o spokojnej, pooranej zmarszczkami twarzy i bystrych oczach. Na piersi dzwonił ogromny naszyjnik z kłów zwierząt, pod którym błyszczało coś, co nie pasowało do jego wizerunku. Dowódca nie miał jednak czasu, by teraz to sprawdzać. Musiał pilnować kilkunastu dzikich ludzi, związać ich i przyprowadzić do Imperatora teoretycznie żywych. W rzeczywistości ich los był już przesądzony.
-Wiem, że mnie rozumiecie. Powiem prosto z mostu- albo jedziecie z nami do Imperium, albo macie kulkę w łeb. Jak będzie, Wodzu? –spojrzał mu prosto w oczy. Wódz, chcąc oszczędzić życie swoich braci przytaknął po chwili. Nie znał sposobu, by walczyć z urządzeniem, którego nawet nie potrafił nazwać. Nie czuł się też charakterem alfa, stojąc twarzą w twarz z Nathanielem.
-No i to rozumiem. Chłopaki, związać ich za ręce jednym ciągiem.
-Nie obraź się, ale to chyba nie było najmądrzejsze posunięcie? To z tym wyskoczeniem na środek z pistoletem...
-Nie obraź się, Raph, ale nie będę się przed tobą tłumaczyć. –Odwrócił się na pięcie i zaczął zaglądać do szałasów. Wszedł do jednego z większych, najprawdopodobniej należącego do szamana. Po prowizorycznym stoliczku, który trząsł się pod wpływem kroków mężczyzny, turlały się koraliki z kości. Nathaniel mimowolnie sięgnął ku swojej szyi, dotykając delikatnie naszyjnika. Poczuł, że pali jego skórę, wypalając na niej wszystkie jego grzechy. Nie mogąc znieść tego uczucia, wyszedł.

Upchnęli ich na tyły samochodu wojskowego, którym przewożono żołnierzy. Raphael usiadł za kierownicą, Ian tuż obok. Nathaniel postanowił osobiście pilnować dzikusów, siadając na tylnej ściance, będącej jednocześnie wyjściem. Jego ciało wypełniło ostatnią wolną przestrzeń.
-Powiem ci, Nath, nie tak wyobrażałem sobie ludzi z buszu –zagaił rozmowę Ian, odwracając się w stronę wnętrza samochodu i spoglądając na wiezionych ludzi. Mieli dość jasną karnację, jak na plemię żyjące w tropikach, podobnie jak włosy. Nathaniel uśmiechnął się.
-Bo to nie jest rdzenna ludność. Południowe lasy, kiedyś o wiele bardziej rozległe, setki lat temu stały się schronieniem ludzi z chłodniejszych, mniej nasłonecznionych terenów, na których wybuchły wojny. Jedno plemię podzieliło się na dwie części. Poróżniły ich sposoby postrzegania świata i tego, czy współgrać z naturą, czy żerować na niej. Przed sobą masz potomków tych pierwszych, którzy ukryli się w ramionach matki natury przed próbującymi ich wybić naszymi przodkami. Szybko przystosowali się do nowych warunków, jednak nie wytykali nawet nosa zza liści. A że busz gęsty, to nawet ich słoneczko nie przypiekło za specjalnie, no i w ten sposób mamy bardzo specyficzne, jasne plemię. Taki już ich urok –uśmiechnął się, chwytając za podbródek siedzącą obok kobietę i przyglądając się jej twarzy. Istotnie, jej cera była w zbliżonym kolorze do skóry Nathaniela, długie, falowane i jasne włosy miała splecione w luźny warkocz. Całe jej ciało pokryte było malunkami i biżuterią. Wyrwała się i spojrzała z pogardą na mężczyznę. Zdawało się, że jako jedyna nie odwraca wzroku, że jakby nie pasuje do reszty plemienia.
-No tej urok to kupiłby niejednego –zaśmiał się Ian. –Żałuję, że ja tam nie siedzę, może mi by się nie wyrwała.
-Tobie to nie wyrwałaby się jedynie nieprzytomna.
-Muszę siku –odezwała się kobieta, o której rozmawiali. Nathaniel spojrzał na nią, po czym kazał Raphaelowi się zatrzymać. Odwiązał jej ręce i zawiązał na nowo innym, osobnym sznurem. Wypuścił ją z auta i kazał Ianowi wysiąść.
-Pilnuj jej. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby to był jakiś podstęp.
-Tam jest jakieś drzewo i krzaki. Zaraz wrócimy.
Dziewczyna kucnęła za krzakami, a mężczyzna odwrócił się dla pozorów plecami.
-Powiedz mi, co ty tu robisz? –zapytał.
-O to samo mogę spytać ciebie. To miała być moja robota.
-Dobra, już teraz nic się nie da zrobić.
-Musimy działać razem, bez podkopywania sobie wzajemnie dołków, okay?
-Panienki, co wy tam tak długo robicie? –Rozległ się głos niecierpliwiącego się dowódcy. Dziewczyna wyszła zza krzaków i oboje wrócili do samochodu, zdezorientowani obecną sytuacją. Nie dali jednak nic po sobie poznać, nadal udawali, że są sobie obcy. W końcu lata praktyki zrobiły z nich wspaniałych aktorów.



*Zjadło mi początek i dopiero teraz się zorientowałam D: Przepraszam :C Już dodane i ogarnięte

TopielcyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz