Rozdział 14

51 1 0
                                    


Kochać a zarówno nienawidzić – to właśnie to co czułam.

Kiedy byłam już za drzwiami do moich oczu napłynęły słone łzy. Było mi tak cholernie przykro. W głębi duszy tego nie chciałam, ale musiałam dowiedzieć się prawdy. A tylko odchodząc od niego i dając mu czas do namysłu mogłam to osiągnąć. Póki co jestem zdana jedynie na siebie.

- Jesteś beznadziejna Sophie. – powiedziałam sama do siebie wychodząc na dwór. Na powitanie poczułam zimny wiatr, który gwałtownie uderzył w moją twarz zarówno kołysząc gałęziami pobliskich drzew. Po chwili zaczęło padać. Będąc 10 metrów od drzwi odwróciłam się by po raz ostatni spojrzeć w tamto okno. Stał w nim, był wpatrzony wprost we mnie – wiedziałam o tym. Po ułamku sekundy byłam już na końcu ulicy Long Street. Deszcz zaczął gwałtownie padać mocno stukając w dachy pobliskich budynków. Moje białe buty tonęły w kałużach a włosy kręciły się na wszystkie strony świata.

Idąc mokrą ulicą zastanawiałam się nad śmiercią Jamesa, przez ostatnie wydarzenia prawie o nim zapomniałam. Najgorsze w tym wszystkim był fakt, że okoliczności jego śmierci były niewyjaśnione. To tak jakby ktoś po prostu umarł, tak sobie bez zbędnych wyjaśnień – tak wiem jak to brzmi, ale podobnie też to wyglądało. Dokładnie pamiętam ten dzień, tak jakby wydarzyło się to wczoraj. Zbyt dokładnie pamiętam ból który wtedy czułam i odgłos pękniętego serca, które rozbiło się na milion kawałków w momencie kiedy usłyszałam słowa „James nie żyje" od zupełnie obcego człowieka. Te 3 słowa zrujnowały mój świat. Dokładnie pamiętam każdą łzę jaka spłynęła po mojej twarzy tamtego dnia jak i każdego następnego.

* * *

Był 25 luty, śnieg padał nieubłaganie. Ludzie z grymasem na twarzach skrobali szyby swoich zaśnieżonych samochodów, a dzieci radośnie biegały rzucając się śnieżkami i lepiąc bałwany. Pracownicy drogowi już od rana chodzili odśnieżając ulice. Niby dzień taki jak setki innych dni. Jednak ten był zupełnie inny. Odmienił moje życie na zawsze. Od tej pory nic nie było takie samo. Tego zimowego poranka obudziłam się o 5:50, ku mojemu zdziwieniu nie byłam ani trochę przemęczona. Pierwsze kilka minut po przebudzeniu spędziłam na wpatrywaniu się w sufit. Kiedy w końcu zdecydowałam się wstać zakręciło mi się w głowie, lekko zataczając się na boki wsunęłam stopy do ciepłych różowych kapci, po czym założyłam szary szlafrok i udałam się do drzwi. Schodząc po schodach jak zawsze przypatrywałam się starym fotografią wiszącym na ścianach. Na ich widok jak zawsze na mojej twarzy zagościł krótki, ale szczery uśmiech. Kiedy weszłam do kuchni była już 6:10. Nie śpiesząc się wyjęłam mój ulubiony kubek, który dostałam od babci na gwiazdkę z szafki i nasypałam do niego 2 łyżki kakao, po czym zalałam je gorącym mlekiem. Delektując się każdym łykiem sięgnęłam do kieszeni po telefon. Widząc po raz kolejny ten sam stary telefon na moich ustach pojawił się smutny uśmiech, jednak tego dnia postanowiłam się tym nie przejmować. W momencie kiedy otworzyłam skrzynkę odbiorczą by napisać do Meghan mój telefon zawibrował, na wyświetlaczu pojawił się nieznany numer a w tle zabrzmiała jedna z piosenek Arctic Monkeys, którą ustawił mi James.

- Co za idiota dzwoni o 6:00 rano. – pomyślałam po czym przesunęłam palcem po ekranie by odebrać połączenie.

- Witam, z tej strony pracownik policji miejskiej w Portland. Czy rozmawiam z panią Sophie Wood?

-Tak to ja. Coś się stało? – ta rozmowa już od pierwszych sekund nie miała sensu. HALO LUDZIE BYŁA SZÓSTA RANO! Mimo wszystko postanowiłam się nie rozłączać.

- Chodzi o pani chłopaka Jamesa Wallera. – moje serce na moment się zatrzymało, jednak potem było tylko gorzej. – James nie żyje. Przykro mi. – powiedział tak jakby go to nie obchodziło. Powiedział to w ten sam sposób jak mówimy w sklepie „dzień dobry" do kasjerki. Ugh. Z przerażenia upuściłam swój ulubiony kubek, który rozbił się po bliskim kontakcie z kafelkami w kuchni.

- Ss słucham? To musi być jakaś pomyłka.

- Panno Wood wszystko dokładnie sprawdziliśmy. To nie jest pomyłka proszę mi wierzyć. Przykro mi naprawdę. Dzisiaj w nocy wydarzył się wypadek, w którym zginął pani chłopak oraz dwoje innych ludzi. Jeśli... - nie chciałam go już dłużej słuchać, po prostu się rozłączyłam. Przykryłam usta swoją dłonią próbując powstrzymać krzyk i narastający ból. Łzy zbierały się w moich oczach tak szybko, że nie byłam w stanie tego zatrzymać. To było silniejsze niż ja. Nie potrafiłam wyobrazić sobie swojego życia bez niego. Przecież on był wszystkim, a bez niego to wszystko było niczym. W tamtym momencie byłam tak spanikowana, że nie potrafiłam nawet ustać na nogach. Szukając ukojenia oparłam się o ścianę znajdującą się za moimi plecami i zsunęłam się z niej. Siedząc na podłodze po prostu płakałam. Trwało to kilka godzin. Potem zabrakło mi łez. Więcej nie pamiętam bo zemdlałam, a obudziłam się dopiero w swoim pokoju dzień później.

- Soph, tak mi przykro. – mama i jej mina zbitego pieska doprowadziła mnie do szału.

- Wyjdź. – powiedziałam chyba zbyt stanowczo.

- Słucham? – jej zdziwienie wydawało się sztuczne. Chyba nie myślała, że po tym wszystkim to właśnie z nią będę rozmawiać i zwierzać się jak mi źle. Jeszcze tak bardzo mi nie odbiło.

- Wynoś się. – tym razem popatrzyłam jej głęboko w oczy. Chociaż przez zaszklone oczy ciężko było cokolwiek zobaczyć. – I zamknij za sobą drzwi. – powiedziałam kiedy wychodziła. Tego dnia nie odezwała się już ani razu. Kiedy spojrzałam na swoja nocną szafkę zobaczyłam list od mamy. Widocznie przewidziała moją reakcję. Nie miałam zamiaru go czytać więc zgniotłam go i rzuciłam na drugi koniec pokoju. Obok niego znajdowało się pudełko czekoladek i gorąca mięta. Chyba nie myślała, że ukoi mój ból słodyczami i herbatą. Żałosne. Mimo wcześniejszego uprzedzenia do czekolady już kilka minut później pudełko było puste. Resztę dnia spędziłam gapiąc się w sufit. Kiedy wieczorem ktoś otworzył drzwi od mojego pokoju automatycznie rzuciłam poduszką w nadchodzącego „intruza" nie chcąc widzieć nikogo oprócz Jamesa. Ku mojemu zdziwieniu w drzwiach pojawił się Aleks.

- Też się cieszę, że cię widzę Soph. – powiedział ze smutną miną. Było mi go żal. W końcu James był jego bratem, jedyną rodziną jaką miał. Ich rodzice zmarli kiedy bracia byli jeszcze mali, a opiekę nad nimi przejęli dziadkowie. Niestety oboje zmarli półtorej roku temu. – Mogę wejść nie obrywając poduszką w twarz? – nie odpowiedziałam, po prostu kiwnęłam głową. Przyniósł ze sobą kolejne opakowania czekoladek, pizzę i cole. – Sophie, mógłbym powiedzieć, że mi przykro ale wyszedłbym na kompletnego dupka więc; nie jest mi przykro. Jest mi smutno. Jest mi źle. Jezu, Soph on naprawdę odszedł?- tym razem po prostu wzruszyłam ramionami i spuściłam wzrok. Tego dnia nie należałam do najbardziej towarzyskich osób. – wciąż nie potrafię w to uwierzyć. – powiedział podając mi cole. Widząc mój grymas na twarzy postanowił mnie przekonać. – Soph, jebać dietę. Teraz to już nie ważne. Zjedz ze mną proszę. – nie potrafiłam mu odmówić, w końcu był taki sam jak ja. Samotny. Resztę dni spędziliśmy razem. Głównie milczeliśmy gapiąc się w sufit albo jedliśmy czekoladę – podobno pomaga. To trwało aż do czasu kiedy odbył się pogrzeb Jamesa. To właśnie dzięki Aleksowi nie popadłam w depresję, to on mnie uratował przed samą sobą. Jednak nie powinnam wracać do przeszłości. To już nic nie zmieni. Przeszłość nie ma żadnego znaczenia, jeśli osoby z nią związane już dawno odeszły.

* * *

Kiedy dotarłam do cmentarza spuściłam wzrok na swoje buty, które po długim spacerze były całe w błocie. Bez wahania i z nutką pewności siebie przekroczyłam próg cmentarza.

- Wróciłam. – powiedziałam w myślach nie czekając na żadną odpowiedź.

Prywatne piekłoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz