Leo
Znowu znajdował się nad morzem.
Siedział na klifie, zanurzając palce w rzadkiej trawie, gwiżdżąc wesoło pod nosem i kopiąc dużym palcem u stopy dziury w piasku. Ubrany był w spodnie koloru khaki – tak nazywał się ten piaskowy kolor? – kończące się lekko nad kolanami i wesołą, błękitną koszulkę w białe paski. Ostatni raz nosił takie kolory, gdy był dzieckiem... Chociaż nie. Wtedy raczej preferował czerwień, a przynajmniej tak mu się wydawało. Niedaleko niego Kalipso, okryta białą suknią, zbierała barwne kwiatki. Uśmiechnęła się do niego, gdy zauważyła, że się jej przypatruje. Dziewczyny długie, karmelowe włosy powiewały na wietrze.
Przeszło mu przez myśl, że jest zbyt przyjemnie, by było to prawdziwe... I oczywiście miał rację.
Wystarczyła tylko jedna sekunda. Krótka, jak mrugnięcie powiek, a już znajdował się w innym miejscu. Na stadionie, walcząc o życie z wielkim lwem. Zastanawiał się, czy to taki specjalny sarkastyczny gest. Koleś, którego imię oznacza lwa, musi pokonać złą bestię. Z góry obserwowała go Nike, wciąż powtarzając: To ty zginiesz. Zginiesz na pewno. Nic cię nie ocali... Miał ochotę strzelić w nią ogniem – latała nad nim w tym swoim przeklętym rydwanie – ale był zbyt zajęty uciekaniem przed goniącym go zwierzęciem. W chwili, gdy lew miał odgryźć mu głowę, sceneria się zmieniła.
Gdy zauważył przed sobą Kalipso, pomyślał, że może znowu będzie przyjemnie. Powinien się już przyzwyczaić, że jego pragnienia nigdy się nie spełniały. Zanim rozpoznał pogrążone w półmroku pomieszczenie, było już za późno. Właśnie miał zawołać do dziewczyny, gdy drzwi przed nim się zatrzasnęły, odgradzając go od niej. I wtedy właśnie zrozumiał. Zalała go fala zimnego strachu. To nie może się ponownie wydarzyć! Już wiedział, gdzie się znajdował.
Dopadł do drzwi, przypominając sobie, jak jako mały chłopiec próbował je otworzyć, by dostać się do swojej mamy. Walił w nie, kopał, krzyczał imię Kalipso, ale... nie mógł nic zrobić. Tylko bardziej pogorszał sprawę. Jego ręce nagrzały się, grożąc, że w każdym momencie uwolnią uwięzione w nich płomienie. Chwycił leżący na ziemi śrubokręt, który niewiadoma skąd się pojawił. Może to tylko wymysł jego wyobraźni? Zaczął majstrować przy zawiasach, słysząc dobiegający zza siebie chichot Gai. Znalazła go. Wiedział, że tak będzie. Gdy poczuł na szyi jej oddech, miał ochotę się poddać; ale wciąż żywił nadzieję, że ją uwolni.
– To na nic, mój mały bohaterze. Ona i tak kiedyś zginie od twoich płomieni.
– Zamknij się – mruknął przez zaciśnięte zęby. Jeszcze chwila i...
– Oni wszyscy zginął – szepnęła mu do ucha, a wtedy świat wybuchł w czerwieni.
Usiadł na łóżku, głośno dysząc. Jęknął, chowając głowę w dłoniach i błagając swoje serce, by nie wyskoczyło mu z piersi, a emocje, by się uspokoiły.
– Leo?
Zaspany głos Kalipso delikatnie dotarł do jego uszu. Mógł tylko pokręcić głową. Nie powinna go widzieć w takim stanie.
Poczuł, jak jej szczupłe ramiona obejmują go od tyłu. Wtuliła policzek w jego plecy i czekała. Po kilku sekundach cicho spytała:
– Opowiesz mi o tym?
Zacisnął mocniej powieki, głośno wzdychając. Odpowiedział głosem stłumionym przez własne dłonie:
– To tylko zły sen.
Nawet w jego uszach brzmiało to nieszczerze, a Kalipso nie była głupia.
– Sny to zabawna rzecz. Będąc na wyspie, nigdy nie śniłam, wiesz? Przez trzy tysiące lat po zamknięciu oczu widziałam tylko pustkę – zaczęła opowiadać; wsłuchał się w jej słowa, próbując zapomnieć o koszmarze. – Słyszałam, że sny półbogów są bardzo realistyczne. Ale to wciąż nocne mary. Odkąd zostałam uwolniona, śnią mi się tylko twarze ludzi i kolory, wiesz? To zabawne, bo przypominam sobie o rzeczach, o których dawno temu obiecałam sobie, że zapomnę. Ale to nie jest takie złe. I jestem pewna, że cokolwiek ci się przyśniło... nie ma to znaczenia. Naprawdę.

CZYTASZ
Run again
FanfictionLeo obiecał sobie, że więcej tego nie zrobi... ale oni tak bardzo go zranili. Ucieka - ten ostatni raz. Wyrusza w samotną podróż, by zmierzyć się z boginią Gają. Ale... czy do końca samotną? Czy uda mu się dotrzeć do Aten? Czy odkryje swoje przeznac...