Rozdział 9

774 66 11
                                    

Kalipso

Dimitsana przypomniała Kalipso jej rodzinne strony. Miasteczko znajdowało się na wzgórzu, było niewielkie, a budynki prezentowały się staro, ale bardzo... rodzinnie? Tak to dla niej wyglądało. Zachwycała się wykonanymi z białego kamienia domami z czerwonymi dachami, leśnymi dróżkami, malowniczą zielenią... Choć miała niewiele czasu na ich podziwianie. Kiedy uciekała.

Ściskała w jednej dłoni krótki miecz – kopis – który idealnie do niej pasował, a który jakimś cudem znalazł się w pasie na narzędzia Leona, a w drugiej rozgrzaną dłoń swojego chłopaka, gdy razem pędzili uliczkami, próbując zgubić goniącego ich potwora... Powinna wcześniej go zauważyć i rozpoznać. Ale tyle tysiącleci temu ostatni raz go widziała... Nieźle się zakamuflował.

Ale zacznijmy od początku.

Siedziała z Leonem na ławeczce, czekając na następny autobus. Było tak przyjemnie! Słońce jeszcze nie grzało tak mocno, a oni rozmawiali ze sobą, śmiejąc się i jedząc przepyszne kurabiedes – maślane ciasteczka z migdałami, które kupili w pobliskiej cukierni. Czuła się zrelaksowana – choć kark ją trochę bolał od drzemki w autobusie (tak nazywał się ten metalowy potwór; zapamiętała!). Zupełnie zapomniała o swojej niedawno utraconej nieśmiertelności – o czym w końcu powinna powiedzieć Leonowi... – o tym, że cień Gai wciąż nad nimi wisiał, że Valdez był półbogiem, a nie zwykłym chłopakiem... Półbogiem o charakterystycznym zapachu, który w każdej chwili mógł zwabić potwory... Kalipso nie miała pojęcia, jak ona sama teraz pachniała, ale rozsądnie zakładać, że równie smakowicie dla greckich bestii... Rozsądnie, ale im niestety rozsądku najbardziej brakowało...

– Teraz pojedziemy do Trypolis, trochę większego miasta, a stamtąd do Delos. Oczywiście, będziemy musieli załatwić sobie jakąś łódkę lub coś, ale tym zaczniemy martwić się później – mruknął Leo, zaznaczając zielonym markerem ich planowaną trasę na mapie.

– Ile czasu nam to zajmie? – spytała, zjadając kolejne ciastko i czując dziwne mrowienie na karku... Jakby ktoś im się przyglądał...

Rozejrzała się, ale zauważyła tylko bezpańskiego, brudnego psa oraz bezdomnego i równie brudnego staruszka, który przemieszczał się, wspierając na sporej gałęzi.

– W południe odjeżdża autobus. Jeśli nic się do tego czasu nie stanie, będziemy po dwóch godzinach w Trypolis... – Leo wzdrygnął się i uniósł głowę znad mapy, którą pospiesznie schował do swojego pasa na narzędzia. – Nie masz przypadkiem wrażenia-

– Mam – przerwała mu, spinając się i uważnie rozglądając wokół.

Ich wzrok spoczął na staruszku, który spokojnie kuśtykał dalej, nie zwracając na nich uwagi. Wstali pospiesznie, gdy przechodził obok. Leo wyjął swój młot, a później pogrzebał w swoim pasie i wyciągnął z niego miecz dla Kalipso, który znalazł dla niej, gdy walczyli z boginią Nike. Mężczyzna śmierdział niemytym ciałem; dziewczynie aż niedobrze się zrobiło. Śledzili go wzrokiem, ale nic się nie stało. Złe przeczucia ich nie opuściły, ale starzec już zdążył zniknąć za najbliższym zakrętem.

Gdy się zorientowali, było już za późno.

Usłyszała tylko, jak Valdez pyta:

– A gdzie ten pies...?

Nagle poczuła niesamowite gorąco; Leo pchnął ją w bok, przyjmując na siebie ognisty pocisk i upuszczając swój młot; później chłopak szybko ją podniósł, chwycił za dłoń i pociągnął za sobą. Nie zważając na szok, w jakim się znalazła, zmusiła nogi do biegu, słysząc głośny ryk.

Run againOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz