Rozdział 7

13.4K 1.2K 475
                                    

Obeszliśmy cały dom. Zatrzymaliśmy się na polanie tuż za nim, gdzie Chase kazał mi potrzymać „obraz", a sam zrzucił plecak na pień, który posłużył za stołek. Zrobiło się ciemno i głucho, i choć byłam już przyzwyczajona do odgłosów lasu, zatęskniłam za miastem, jego gwarem, ruchliwością. Cywilizacją po prostu. Zaczęłam sobie wyobrażać moje życie, gdyby Evansowie mieszkali na jednym z tych osiedli z pięknymi ogrodami, jakie dziś pokazała mi Bree. Szybko doszłam jednak do wniosku, że byłoby zbyt sielankowo i zwyczajnie nudno.

Wiatr dmuchnął dotkliwiej na otwartej przestrzeni, smagając moją twarz kosmykiem skołtunionych włosów. Wsłuchałam się w cichy szum liści kołysanych wysoko, w oddali. Bezpośrednio przed nami dominowały drzewa iglaste — sosny, jak przypuszczałam.

— Czy przez las prowadzi jakiś skrót do miasta? — zagaiłam z ciekawości.

— Tak, ale trzeba iść z dwie mile bez utartej ścieżki.

Sapnęłam, odwracając się ku niemu.

— A na kilometry? Ja nie wiem, po co wam te wymyślne jednostki.

Przeciągnął się z bólem, a potem wykonał kilka okrężnych ruchów ramionami. Coraz mniej mi się to wszystko podobało.

— Dalej jestem w szoku, że niby tak się interesujesz Stanami, a się ich nie nauczyłaś.

— Po co? I tak nie mam kalkulatora w głowie. — Odłożyłam dyktę i usiadłam na pieńku.

— Daj mi na chwilę swój telefon.

Podałam mu go bez ceregieli, bo odkąd ostatnim razem wpadł w jego łapy, ustawiłam blokadę ekranową.

— Nieco ponad trzy kilometry. Ściągnięcie aplikacji i sprawdzenie tego zajęło mi dziesięć sekund. Dziesięć sekund, Winterhood. Nie ma za co. — Uśmiechnął się pobłażliwie.

— Skąd znasz mój PIN?

— Widziałem, jak go wpisujesz — wytłumaczył obojętnie, tak jakby to nie było poważnym naruszeniem prywatności.

Pokręciłam głową ze zirytowaniem. Przypadkiem go nie podpatrzył.

— Dobra, co tym razem chciałeś mi pokazać? Trawę?

Host brat wyciągnął z torby sztylet. Zamachnął się i rzucił nim w kierunku drzew. Nóż przeciął powietrze ze świstem, jaki towarzyszy wystrzeliwującemu ku górze fajerwerkowi i z impetem wbił się w... sam środek tarczy. Dopiero teraz zauważyłam trzy okrągłe plansze rozwieszone na konarach drzew. Rozmieszczone były w różnej odległości od siebie, na wysokość głowy przeciętnego faceta.

Zgubiłam gdzieś język, więc tylko wbiłam w Chase'a argusowy wzrok.

— Moje hobby — wyjaśnił beztrosko, jakby mówił o zbieraniu znaczków.

— Hobby? — powtórzyłam. — Myślałam, że muzyka nim jest.

Wprawdzie wspominał coś o rzucaniu nożami, kiedy odbierał mnie z lotniska, ale nie tak to sobie wyobrażałam. Właściwie w ogóle sobie tego nie wyobrażałam, bo ta informacja wleciała mi jednym uchem, a wyleciała drugim, gdzieś między wałęsaniem się z nim po ruderach a płochliwym wdrapywaniem na drzewo.

— Kiedy pasja staje się pracą, od niej też trzeba czasem odpocząć. Zdziwiłabyś się, jak glading potrafi zrelaksować. A w czym ty jesteś dobra? — zainteresował się nagle. — Poza graniem na nerwach — dodał pod nosem, dobrze wiedząc, że i tak go usłyszę.

— Potrafię się położyć pod przejeżdżającym pociągiem i nie umrzeć, to się liczy?

Zaśmiał się wesoło. Biedak myślał, że żartowałam.

BuenaventuraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz