Rozdział 8

14.3K 1.2K 561
                                    

Na początku wszystko wydawało się być w porządku — obudziło mnie rażące słońce odbijające się w basenie. Przeciągnęłam się rozkosznie, gdyż, o dziwo, tym razem mojej pobudce nie towarzyszyły myśli samobójcze, wręcz przeciwnie: byłam wyspana i wypoczęta jak nigdy.

Zanim zdążyłam się zastanowić nad tym dziwnym zjawiskiem, dotarło do mnie, że nie leżałam w swoim pokoju. Ani tym w Warszawie, ani tym w Lafayette.

Przykryta cienkim, miękkim kocem, siedziałam na kanapie w salonie Evansów. Zmrużyłam oczy, oślepiona światłem dochodzącym zza szklanych drzwi. Wróciłam myślami do wczorajszego wieczoru, żeby się dowiedzieć, dlaczego, u diabła, nie poszłam do siebie.

— Któż to zmartwychwstał — rozproszył mnie Jamie, pojawiając się z uśmiechem u progu wyjścia na taras. — Po Polce spodziewałbym się mocniejszej głowy, wiesz, wódka, spirytus, na zdrowie, a tu jedno piwo i zgon? Jestem zawiedziony.

Nie pamiętałam momentu, w którym się położyłam. Kompletnie zamroczona musiałam naprawdę wytężyć umysł, żeby złożyć do kupy wczorajsze wydarzenia — zupełnie jak po zakrapianej imprezie, z tą różnicą, że nawet w najmniejszym stopniu nie dręczył mnie kac.

— Piwo? Co się stało? Dlaczego nie spałam w swoim pokoju?

Nagle przypomniałam sobie to okropne uczucie nieokiełznanej senności. Zerwałam się z kanapy i, nie czekając na odpowiedź, pobiegłam do kuchni, skąd dochodziły odgłosy host rodzeństwa.

— Zemdlałam! — krzyknęłam na wejściu zaaferowana. Zastałam tam tylko Chase'a. Bree prawdopodobnie znów poszła biegać, bo rozpoczęła już przygotowania do zbliżającego się sezonu. Amerykanie przerażająco poważnie traktują sport.

— No — przytaknął bez emocji, nie odrywając się od swojego tostu francuskiego. — Poleciałaś jak długa.

— Jak mnie ocuciłeś?

Spojrzał w moją stronę z powagą.

— Jamie ci nie mówił?

Odwróciłam się do jego kumpla, który przyszedł za mną. Nie przypominałam sobie, żeby wczoraj nas odwiedził, więc ciekawe, kiedy doszedł. Zegar na zmywarce wskazywał kilka minut po południu.

Chyba pobiłam swój własny rekord. Spałam dobre kilkanaście godzin i zdecydowanie powinnam to robić częściej. Co prawda byłoby mi łatwiej, gdyby nie strefy czasowe, które umożliwiały kontakt z rodzicami i przyjaciółmi z Polski wyłącznie o takich porach, kiedy to wszystkie grzeczne dziewczynki już dawno śpią albo przed chwilą wstały.

— Dziesięciominutową RKO. — Musiałam mieć terror wypisany na twarzy, bo zaraz zwrócił się dokuczliwie do Chase'a: — Widzisz? Wolałaby umrzeć.

— To raczej mina w stylu „żałuję, że tego nie pamiętam" — wybrnął zaczepnie. — Wyluzuj, otworzyłem tylko okno.

Niespecjalnie mnie tym pocieszył. Nigdy wcześniej nie zemdlałam i nie miałam pojęcia, co to — w połączeniu z przeszywającym bólem głowy oraz krwawieniem z nosa — mogło oznaczać. Chciałam wpisać objawy w Google, ale dobrze wiedziałam, że diagnoza byłaby jednoznaczna: nowotwór. Według Google to był rak, nawet gdy chodziło o katar.

— Musiałeś mieć niezły ubaw.

— Ubaw? — Zmarszczył czoło. — Jasne, zawsze mam radochę, kiedy ktoś, za kogo odpowiadam, traci przytomność. Co jest zabawnego w omdlewaniu?

— No, stoisz, a potem ni z tego, ni z owego — łup!, jakby ci się reset wcisnął. Nieważne — dodałam, widząc jego wzrastające niedowierzanie. — Zaniosłeś mnie na sofę? — spytałam nagle, prawdopodobnie nieco zbyt oskarżycielskim tonem.

BuenaventuraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz