Światło dalekiej latarni odbijało się w oczach Collina, ciepły oddech muskał mój policzek. Zrobiłam się senna, mogłabym zamknąć powieki i zasnąć w jego ramionach. Zamiast tego pocałowałam go.
Sama do końca nie wiedziałam, co mnie podkusiło. Tłumaczyłam to sobie tym, że znajdowaliśmy się zbyt blisko siebie, oboje przemoczeni, kipiący z emocji i wrażeń. Każde z nas miało problem z odnalezieniem się w nowej sytuacji, każde zostało nakłonione do zrobienia czegoś wbrew własnej woli — on miał za zadanie, o ironio, nauczyć syrenę pływać, ja musiałam pokonać lęk.
Zaczęłam delikatnie, powściągliwie, jakbym próbowała się przekonać, czy jego usta były równie słone, co moje. Kiedy pocałunek przybrał na intensywności, znalazło się w nim wszystko: przeprosiny, wdzięczność, ale i pożegnanie. Każde niewypowiedziane słowo, cały nagromadzony żal. Z bolesną świadomością, że nigdy więcej się nie zobaczymy, korzystałam z tych ostatnich chwil tak zapalczywie, jak gdybym w ten sposób mogła znaleźć wyjście z sytuacji. Tej między nami oraz każdej innej, która wydawała się go nie mieć.
Gdzieś w środku tego kojącego chaosu zorientowałam się, dlaczego to zrobiłam. Nie tylko dlatego, by mu ulżyć, podziękować i w pewien sposób zwieńczyć naszą znajomość. Pocałowałam go, bo tego chciałam, co uświadomiłam sobie w najgorszym możliwym momencie. Teraz, akurat teraz, gdy dobrze wiedziałam, że nie mogłam go mieć, teraz kiedy kazałam mu zapomnieć o swoim istnieniu. Świetne wyczucie czasu, Des. Jak zawsze.
Może to jedynie moja bujna wyobraźnia, może za bardzo się wczułam, bo, wprawdzie nie otworzyłam oczu, ale przysięgłabym, że woda zaczęła wrzeć.
Ocknęłam się w głębinie. Gdybym od razu nie zlokalizowała brzegu czy dna, pewnie zaczęłabym bardziej panikować — moim największym koszmarem, poza tonięciem samym w sobie, zawsze było stracenie orientacji w wodzie; zgubienie się w nicości, gdzie wszystkie cztery kierunki świata się zacierały, gdzie niemożliwym stawało się odróżnienie góry od dołu czy boku. Podobny lęk ogarniał mnie na myśl o znalezieniu się na otwartym oceanie bez śladu lądu w zasięgu wzroku. Bezpieczniej czułabym się w samym sercu pustyni.
Tętno mi przyspieszyło, gdy zrozumiałam, że to nie był tylko kolejny sen. Nie pamiętałam pożegnania z Collinem, co gorsza — nie wiedziałam, na jak długo urwał mi się film. Zemdlałam? Mózg nie wytrzymał nadmiaru bodźców? Niewykluczone, skoro odbierałam je tak wyostrzonymi zmysłami, jakby sam Walter White mnie czymś naszprycował.
Przebywałam dobre dziesięć metrów od brzegu. Jeszcze nigdy nie dopłynęłam tak daleko i głęboko. W pobliżu nie znajdował się Collin ani żaden inny człowiek, przez co nagle poczułam, jak bardzo byłam zdana sama na siebie. Zawładnęła mną paraliżująca obawa, że jeśli nie dam rady wydostać się na ląd, nikt mnie nie znajdzie. Przynajmniej nie prędko.
Trochę nam nie wyszły te korepetycje z pływania. Cóż, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Wciąż nie miałam pojęcia, co robić, jak się poruszać. Odgarnęłam włosy, które otoczyły mnie jak klosz, swobodnie unosząc się wokół mojej głowy i spojrzałam w dół. Łuski ogona mieniły się odcieniami fioletu, przechodząc w głęboką czerń. Może w innym życiu, gdybym nie utożsamiała go z symbolem całego nieszczęścia, jakie na mnie spłynęło, potrafiłabym spojrzeć na niego pod nieco innym kątem i określić innym przymiotnikiem niż „obrzydliwy". Ale nie teraz. Zwłaszcza widząc nad wyraz ciemną krew, wyzierającą ze swędzącej już rany na lewym boku. Zignorowałam jej kolor, uznając, że gojenie się miało wpływ na barwę.
CZYTASZ
Buenaventura
FantasyDestiny bierze udział w wymianie uczniowskiej do Stanów Zjednoczonych, idąc w ślady swojej kuzynki, Julii, która po zakończeniu programu nie wróciła do domu. Des trafia pod skrzydła Evansów - Chase'a, Bree oraz ich matki Dayenne, z którymi ma spędzi...