Rozdział 46

6.9K 894 872
                                    

Zamrugałam kilkakrotnie, chcąc wyostrzyć zamglony półprzezroczystą czerwienią obraz. Krew? Ale jak to? Krwawiłam z oczu?!

Moje życie ostatnim czasem uległo tak ogromnej zmianie, że odwykłam od naprawdę wielu rzeczy, które u ludz... innych osób są na porządku dziennym. Nie chodziłam do szkoły ani pracy, dni tygodnia całkowicie przestały mieć dla mnie znaczenie, przestałam odmierzać upływ czasu za pomocą kalendarza. Zresztą Chris żadnego u siebie nie miał — oczywiście poza tym w telefonie, który dla niego, wilkołaka uzależnionego od faz księżyca, był świętością. Nie miał również zegara, odkąd go rozwaliłam pierwszego dnia naszej znajomości.

Opierałam się na regularnych wizytach u Santiago oraz odliczałam mijające dni od pierwszego listopada, a porę dnia określałam z grubsza po położeniu słońca. To wystarczało, bo na jaką cholerę mi wiedzieć, czy była środa, czy niedziela? Dwunastego czy dwudziestego? Czwarta czy piąta po południu? Coś by to zmieniło? Nie chodziłam do sklepów, nie musiałam się więc martwić o ich godziny otwarcia. Nie chodziłam na treningi czy zajęcia dodatkowe. Nie chodziłam do kina, do kościoła, do klubów, siedziałam zamknięta w czterech ścianach, wyłączona z życia poza murami tamtej rudery. W Polsce w samym swoim pokoju trzymałam trzy zegarki — tarczowy, elektroniczny i ten na komórce, którą zawsze ze sobą nosiłam. Mimo to często się spóźniałam i nie lubiłam tego w sobie. Teraz chciałabym mieć dokąd się spóźniać.

Czytałam kiedyś, że człowiek spędza średnio niemal godzinę dziennie na wpatrywanie się w lustro. Chris nie miał luster.

Odzwyczaiłam się od tego tak bardzo, że, będąc u Santiago, chyłkiem przemykałam obok swojego wielkiego odbicia w przedpokoju i wbijałam wzrok w podłogę po wejściu do łazienki. Kiedy to zauważył, zaczął przykrywać je narzutą przed moim przyjściem. Znienawidziłam lustra. Może za bardzo się bałam, że odzwierciedlenie nie pokryje się z moim wyobrażeniem o mnie, że zamiast mordercy zobaczę zwykłego człowieka i znów pogrążę się w bezcelowych rozmyślaniach nad niesprawiedliwością tego świata.

Może wręcz przeciwnie.

Teraz jednak bardzo chciałam się w nim przejrzeć. Mimo bordowych kropel skapujących na dłonie wciąż żywiłam nadzieję, że to nie tak, coś źle zrozumiałam, ubrudziłam się krwią z szyi, zmieszała się ze łzami i zaczęła spływać.

Podniosłam się do przodu, prawie wsadzając głowę między siedzenia.

Tak. Płakałam krwią jak figurka Maryi z jakiegoś kiepskiego horroru.

— Jasna cholera! — krzyknął Chase tak nagle, że, odskakując, uderzyłam czubkiem głowy w sufit samochodu. Może nie tyle zapomniałam o jego obecności, ile zamyśliłam się, wpatrując w odbicie. Odbicie, które też zobaczył.

Przyspieszył do tego stopnia, że wcisnęło mnie w fotel, a chwilę później samochodem tak zarzuciło, że przeleciałam na sąsiednie siedzenie i grzmotnęłam w szybę. Zostały na niej smugi krwi po moich palcach.

— To nie jest motocykl, kretynie! — wydarłam się na niego, stabilizując swoją pozycję.

— Chcesz, żebym zwolnił? Kim jesteś i co zrobiłaś z Destiny Winterhood?

Zabiłeś ją.

Zapięłam pas, bo w przeciwnym razie latałabym po całym pojeździe.

Zastanawiałam się, w którym kierunku pójdę, kiedy już rozwali się o drzewo, co niewątpliwie wkrótce nastąpi. Nie miałam bladego pojęcia, gdzie się znajdowaliśmy, ale wyglądało na to, że wjechaliśmy gdzieś między góry. Powinnam zjadać palce ze stresu, ale nie czułam nawet lekkiego niepokoju. Tyle zostało z mojego instynktu samozachowawczego. Podejrzewałam, że po wejściu do ich bazy — o ile wcześniej naprawdę się nie rozbijemy — wybuchnę histerycznym śmiechem.

BuenaventuraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz