- Poszli już? – pytam się Alex'a plecami przywierając do ściany.
- Chyba tak. – odpowiada i lekko wychyla się zza pnia ogromnego dębu. – To... Co teraz?
- Teraz czas na zemstę.
Ruszam pędem w stronę muru, ciągnąc przyjaciela za rękę.
„Spróbujcie mnie tylko złapać" – myślę z kpiną w oczach.
Przyspieszam jeszcze bardziej przez co Alex zaczyna potykać się o własne nogi. Ignoruję go. Muszę się zemścić. Za mamę, szkołę, moją rodzinę i przyjaciół. Za wszystkich. Po 2 minutach stoimy pod murem.
- Czy ty osza-lałaś? – dyszy chłopak zginając się w pół i trzymając swojej klatki piersiowej. – Żaden nor-malny czło-wiek tak nie po-pierdziela jak ga-zela. Boże mo-je nogi. – skarży się jęcząc.
Nie odpowiadam mu. W głowie obmyślam plan wspięcia się na mur. Najpierw muszę zahaczyć lewą nogą o drugą od dołu śrubkę, a następnie złapać rękami o wystający kawałek metalowej nakładki. Potem powtarzać krok, aż nie wejdę na wieżę obserwacyjną. Stamtąd zejdę w dół po drabinie i wreszcie uwolnię się z tej dziury. Szybko wdrażam do realizacji mój pomysł i po kilkudziesięciu sekundach jestem już w wąskim budynku. Kiedy zaczynam schodzić po drabinie słyszę głos Alex'a.
- Bri... Musisz to zobaczyć.
Podnoszę wzrok i widzę zszokowanego przyjaciela, wpatrującego się z przerażeniem na widok za oknem wieży. Aby dostrzec na co się patrzy, wchodzę z powrotem do góry i kieruję się w jego kierunku. Gdy podnoszę wzrok momentalnie zamieram. To co widzę, może spokojnie równać się z określeniem „piekło na ziemi". Całą szkołę pochłaniają ogromne pióra płomieni. Iskierki ognia żarzą się pod kopułami drewnianych budynków. Akademia, powoli zaczyna zamieniać się w zwęglony szkielet domu. Pokoje chłopców i dziewcząt, załamują się pod ciężarem jeszcze nie spalonych dachów. Świecące, czerwone gwiazdki cicho trzeszczą w kątach ognisk. Wszystko zjadają łapczywe płaty ognia i dymu. Gdy spoglądam trochę dalej, czuję nagłe ukłucie w sercu. Niegdyś zielone sosny i świerki tworzące mój ukochany las, zamieniają się w ogołocone z igieł, czarne niczym smoła szkielety. Ponad ich czubkami leniwie unosi się gęsty, ciemny dym. Odwracam wzrok w inną stronę, aby oszczędzić sobie dalszego wpatrywania się w tą tragedię. Kiedy zauważam stołówkę, to co w okół niej się znajduje zwala mnie z nóg.
- O mój Boże. – zakrywam ręką usta, a w moich oczach kumulują się łzy. Patrzę, jak płomienie powoli pochłaniają blade ciała, ubrane w wojskowe, pobrudzone krwią mundury. Trupy rozsiane są po całej okolicy. Leżą na twarzy, na plecach, z dziurą w głowie, klatce piersiowej, szyi czy całym podziurawionym ciele. Ich twarze przypominają mi odcień skóry mojej matki, kiedy plotłam jej warkocz. Są wręcz takie same.
„Przecież to jeszcze dzieci. Dzieci." – myślę w duchu spoglądając na drobne istotki. Mój wzrok skupia się na jednej, drobnej blondynce nie mającej mniej niż 15 lat. Jest taka mała. Patrzę na jej poplamioną od krwi twarz. Wydaje się jakby spała i śniła o pięknym świecie. Bez wojen, bez walki i bez sporów. Wydaje się taka spokojna. Taka bezbronna.
- Dobra idziemy. – zaciskam pięści i szybkim ruchem ciała, odwracam się do Alexa, wpatrując się w jego piękne, fiołkowe oczy. – Pomścimy ich, obiecuję Ci. Pomścimy ich wszystkich.
Kiwa znacząco głową i zaczyna schodzić po szczeblach.
------
- Umiesz latać helikopterem? – pytam się blondyna. Stoimy za murem na popękanej ziemi. Przed nami rozpościerają się rzędy helikopterów i samochodów wojsk, które nas napadli.
- Coś tam umiem. – odpowiada i rusza w kierunku najbliższej maszyny.
Kiedy wsiadamy do kabiny, patrzę na niebo. Musi być około szóstej nad ranem, ponieważ słońce dopiero co wyjrzało zza horyzontu. Nagle helikopter cicho odpala, włączając swoje śmigło w ruch. Alex ciągnie położoną przed nami gałkę do tyłu, przez co maszyna zaczyna się podnosić.
„Wspominałam mu, że mam lęk wysokości?" – myślę czując, że z mojej twarzy schodzi cała krew. Balansujemy kilkanaście metrów nad ziemią, kierując się w stronę Wielkiej Brytanii. Lecę do domu.
-
Po ośmiu godzinach drogi, poznaję gruzy znajomych mi niegdyś budynków. Wreszcie docieramy do Chelsea. Miasta, gdzie dawniej mieszkałam. Lecąc nad ruinami pozostałymi po galeriach, pięknych kościołach i domach czuję dziwne poczucie winy. Jakby to przeze mnie to wszystko się stało. Jakbym była sprawczynią tej całej katastrofy.
- Jaka to ulica? – pyta się Alex, próbując przekrzyczeć hałas helikoptera.
- Ulica Wycom... To tu.- pokazuję palcem na ogromną kupkę cegieł, okrążoną czarnym, ozdobnym ogrodzeniem.
~#~##~#~##~#~####~##~#~#~##~##~#~
Przepraszam za krótki i nudny rozdział, ale jutro pojawi się dłuższa i o wiele ciekawsza część. Czekajcie ;)