Rozdział 12.

428 30 14
                                        

MICK POV.

Colin. Widziałem go, nawet wczoraj. Nie polubiliśmy się. Z pewnością mogę powiedzieć, że od tamtego momentu jest moim jeszcze większym wrogiem niż była Sara. Tak mi przykro z powodu jej śmierci, naprawdę. Cóż za człowiek chory pschicznie mógł zabić tak uroczą, rudą kulkę. I jeszcze na dodatek przenieść jej ciało pod szkołę...komu by się chciało? Kiedy Vivienne opowiedziała mi całą historię z notesem i policją, starałem się nie wykazywać jakichkolwiek emocji, chociaż gdy wspomniała o Colin'ie dosłownie w środku miałem ochotę udusić tego blond debila.
Dzisiejszą noc spędziłem na podłodze. Nie powiem, w nocy próbowałem dyskretnie wejść do łóżka w którym była Vivienne, ale za każdym razem dostawałem od niej w łeb i szybko wracałem na swoje miejsce. Spałem co najwyżej cztery godziny, bo kto byłby wyspany leżąc na podłodze pełniej zaschniętego błota i zdechłych robaków?
Oczywiście, ja zdążyłem już wziąść dłuższy prysznic i zjeść kanapkę, a pani Hollbrook nadal nie miała najmniejszego zamiaru wstawać. Całą następną godzinę przesiedziałem na twardym krześle czekając aż Viv w końcu ruszy się z mojego ulubionego miejsca. W końcu moja cierpliwość się wyczerpała. Wyciągnąłem z lodówki zimną wodę niegazowaną i wylałem prosto na głowę blondynki. Próbowałem być poważny, ale Vivienne wyglądała jak mokry pies.
- Czy Ty jesteś chory? - krzyknęła Vivienne zrywając się z kanapy. Złapała się z mokrą bluzkę.
- Ja nie, ale za to Ty jak się szybko nie przebierzesz, to podejrzewam, że będziesz miała zapalenie płuc.
- Ty będziesz miał zapalenie twarzy jak dostaniesz dziesiąty raz w łeb.

Jak się boję. Vivienne jest taką silną nastolatką, że na pewno bym wylądował w szpitalu. Hollbrook poszła przebrać się w swoją suchą bluzę, którą przyniosła wczoraj z domu, a ja zacząłem szukać małej karteczki z numerem Colin'a. Nie ważne skąd ją mam, ważne, że w ogóle mam i mogę skontaktować się z nim kiedy tylko chcę, a on z pewnych powodów nie może mi odmówić, nawet jeśli bym zadzwonił podczas pogrzebu jego marnej siostry.
Biała kartka była wciśnięta między pojemnikiem na sól i cukier. Rozglądnąłem się wokół, czy blondynka nie zdążyła już podpatrzeć i zadać kilkadziesiąt pytań - "Co to?" "Do kogo to?" "Liścik miłosny?"

- Nie wiem czy Ci to kiedyś mówiłam, ale jesteś jedynym człowiekiem, którego nienawidzę, a zarazem mi na nim zależy. - powiedziała Vivienne wyłaniając się zza drzwi małego pokoju.
- Fajnie, szkoda. Ty też jesteś osobą, której nienawidzę, ale nie zależy mi na Tobie ani trochę. - wsadziłem karteczkę z numerem do kieszieni.
- Znowu chcesz się kłócić?
- Ja? Tak, ale tylko z Tobą. Nie znam innej osoby która by tak ładnie się denerwowała.

- Może dlatego, że nie masz przyjaciół.

Posłała mi jej ironiczny uśmiech chyba dwudziesty raz w ciągu trzech minut. Chwilę po naszej kłótni Vivienne dostała telefon od zmartwionej matki i z szybkością internetu LTE wybiegła z domu, a ja w końcu na spokojnie mogłem załatwić pewne sprawy z Colin'em.
Nie będę cytował słów z naszej rozmowy telefonicznej, ponieważ byłoby to zbyt drastyczne, ale jestem umówiony z niejakim bratem rudej kulki o godzinie dwudziestej na opuszczonym placu zabaw pod lasem. Podobno jakiś psychopata zabił tam piątkę dzieci kilkanaście lat temu, ale nie wiem czy to prawda i wolę nie zagłębiać się w takie rzeczy.

Przez resztę dnia nie robiłem nic pożytecznego. Nie ukrywam, przydałby się tutaj telewizor, bo od kilku dni czytam jedną i tą samą gazetę i znam każde jej słowo na pamięć. Przed godziną dwudziestą zadzwoniła do mnie Vivienne, płakała.
- Mick...
- Mick...- powtórzyłem słowa Vivi.
- Colin tu był. Był u mnie w domu.
- Colin? TEN Colin?
- Ten Colin, on...- w tym momencie rozkleiła się jeszcze bardziej. - On wybił nam szyby w oknach, później zaczął krzyczeć, że jak go nie wpuszczę to skończę jak Sara lub jeszcze gorzej. Nie wiedziałam co robić, wystraszyłam się...gdy przekręciłam kluczyk wbiegł mi do domu i zaczął krzyczeć, że to moja wina. Mam dość, Mick.
- Twoja wina? W jakim sensie Twoja wina?
- Obwinia mnie o śmierć Sary. - ledwo wypowiedziała te słowa. - Moja mama jest już w domu, zadzwoniła na policję. Opowiedziałam im o całym zderzeniu, podobno byli w domu Kingsley'ów, ale nikogo nie było.

Rozłączyłem się, bez słowa. Wiedziałem, że w takiej sytuacji nie mogłem odłożyć słuchawki, ale nie byłem w stanie wypowiedzieć chociażby jednego słowa spokojnie. Momentalnie zrobiłem się cały czerwony, miałem ochotę wydrzeć się na całe gardło. Była dziewiętnasta czterdzieści, a ja byłem już na miejscu. Czekałem i czekałem. Z każdą minutą moje zdenerwowanie rosło w siłę, co nie wróży nic dobrego dla Colin'a.
O równej dwudziestej ujrzałem zbliżającą się sylwetkę mężczyzny. Ten sam chód, to musi być on. Wziąłem głęboki oddech, gdy zacząłem coraz wyraźniej dostrzegać tą krzywą twarz młodego Kingsley'a.

- Miło Cię widzieć, Mi...- cios prosto w twarz. Kto by pomyślał, że taki mięśniak polegnie już po pierwszym dotknięciu... - Spodziewałem się tego. - podniósł się z ziemi ocierając krew z nosa, jednak po drugim uderzeniu w brzuch zrezygnował z ruszania się z miejsca.
Leżąc na trawie przyglądał mi się z szerokim uśmiechem na twarzy. Gdybym miał czym to bym wybił mu te wszystkie białe ząbki.
- Zanim zdecydujesz się na zabicie również mnie to daj mi coś wyjaśnić. - osłonił rękami twarz w razie następnego uderzenia. - Oczywiście wiem, że jesteś strasznie zdenerwowany z powodu małej demolki w domu Hollbrook, jednakże nie miałem złych intencji.
- Ah, tak? Czyli dla Ciebie wybijanie okien domów jest wyrazem miłości i życzliwości? - odpowiedziałem z zaciśniętymi pięściami. Kto wie, kiedy Colin powie coś nieodpowiedniego.
- Naprawdę nie rozumiesz? - zaczął śmiać się prosto w moją twarz. - Nie jest Ci żal Vivienne? Gdyby wiedziała co zrobiłeś kilka lat temu i nie tylko zresztą, to już dawno byś siedział za kratkami. Kto wie co jeszcze strzeli Ci do głowy? Sam wiesz, że czasem bywasz zbyt nadpobudliwy.
- Nie waż się...
- Mówić jej o Twoim incydencie z przeszłości. - dokończył Colin wreszcie stając z trawy. - Ja w przeciwieństwie do Sary nigdy o tym nie pomyślałem. Szczerze mówiąc nie interesowało mnie co zrobiłeś i czemu, ale teraz gdy Vivienne zaczęła się interesować bardziej Tobą niż mną...chcę ją po prostu chronić. W końcu może skończyć jak moja siostra.
- Zamknij się. - powiedziałem z zaciśniętymi zębami.
- Powinieneś mi dziękować. - Colin zaczął się powoli wycofywać, za to ja stałem w jednym miejscu jak słup. - Gdyby nie ja i moje zamazanie czarnym markerem słów Sary przelanych na kartkę notesu, Vivienne
już dawno nie byłaby Twoja.

Kingsley odszedł z zwycięskim uśmiechem na ustach. Wygrał tę walkę, bo przecież ja nie umiem wyjaśniać spraw na spokojnie, tylko przemocą. Jestem głupi. Jedyne co to spotkanie mi dało to poranione i spuchnięte kostki dłoni i poczucie zażenowania.
Drogę do domu spędziłem na rozmyślaniu o moim sensie istnienia i o tym, co zrobiłem kilka lat temu. Kim jestem? Nie jestem człowiekiem, przecież nie mam serca.
Otwierając drzwi przed moimi oczami mignął mi cień kobiecej sylwetki. Zaświeciłem światło, a na kanapie siedziała Vivienne z czerwonymi oczami przez nieustanny płacz.
- Co tu robisz? - spytałem ukrywając za plecami zakrwawione kostki.
- Mama jest w delegacji, nie chciała bym została sama w domu więc przyszłam tutaj...
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Vivienne. - w głowie słyszałem słowa Colin'a: "Jak jeszcze raz zobaczę Cię z Vivienne, to dopiero wtedy przekonasz się co potrafię zrobić z człowiekiem."
- Ja nie chce być gdzie indziej! Tylko tutaj czuję się bezpiecznie...z Tobą. - z jej oczu poleciało kilkanaście łez.

Zrozumiałem, że nie mogę zrobić tego dziewczynie. Muszę zniknąć z jej życia, ale nie teraz. Niech to wszystko ucichnie.
Usiadłem obok Vivienne, a ta przytuliła się do mnie i natychmiast usnęła, jednak ja nie miałem zamiaru zmrużyć oka nawet na sekundę.

~~~
Przepraszam, że długo nie było rozdziału, ale wena mnie opuściła:(

Dear Mick.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz