Rozdział 2.

854 51 17
                                        

MICK POV.

26.01.16

W piątek o godzinie dwunastej siedziałem jak zwykle na szpitalnym parapecie przyglądając się dzieciom biegającym beztrosko po zielonej trawie w ogrodzie. Dowiedziałem się, że są to dzieci nieuleczalnie chore i zostało im mało czasu. Ku mojemu zdziwieniu nie było mi ich wcale żal, może to dlatego, że byli z nimi rodzice. Śmiali się, bawili się z nimi klockami i lalkami Barbie, a ja? Ja bezczynnie siedziałem przepełniony zazdrością.

Lekarze nie chcą mnie wypuścić, chociaż mam już ukończone osiemnaście lat, więc mógłbym wypisać się sam. W sumie po dłuższych przemyśleniach nie wiem po co miałbym stąd wychodzić, przecież ledwo wiem jak się nazywam, więc skąd miałbym wiedzieć gdzie mieszkam? Mój stan był bardzo dobry, nie czułem już żadnego  wewnętrznego bólu, więc czułem się tutaj tak jakby ten szpital był moim domem. Poznałem wielu ciekawych ludzi, z którymi rozmawiam prawie codziennie, siedzę, myślę, czytam, oglądam...nic poza tym.

27.01.16

15:45.

Od ostatnich badań kontrolnych minęły dwa tygodnie. Teraz siedzę na szpitalnym łóżku i gapię się w białą ścianę ze złością w oczach. Nie wiem, nie wiem czemu ciągle towarzyszy mi złość, smutek i wielka niechęć do życia. Najlepiej gdybym mógł, to rozwaliłbym ten stolik stojący obok fotela i wywalił przez okno.

O godzinie czternastej drzwi od mojego pokoju się powoli otworzyły. Wszedł do niego wielki, dobrze zbudowany, podstarzały brunet, a za nim drobna blondynka (Zakładam, że też w jego wieku. Zmarszczki na czole wszystko zdradzają.) Zmarszczyłem brwi przyglądając się im bez słowa. Nie wyglądali przyjaźnie, ich wyraz twarzy przypominał mi dużego, złego, zielonego Shreka.

- Przepraszam...? Szukają państwo czegoś? Bo jeśli szukacie przyjaznego, uśmiechniętego osiemnastolatka to w tym pokoju go nie znajdziecie. -Posłałem im ironiczny uśmiech i z założonymi rękami odwróciłem głowę w stronę okna.

- Mick...-Odezwał się mężczyzna, ale blondynka stojąca koło niego natychmiast mu przerwała.

- Pakuj się synu, jedziemy do domu. -Powiedziała oschło z niezmiennym wyrazem twarzy.

Zamarłem. Oni, O N I byli moimi rodzicami? Ta para bogatych, bezuczuciowych ludzi? Ubrałem skórzaną, lekko potarganą, chyba moją kurtkę leżącą na krześle i mierząc wzrokiem mojego pożal się Boże tatę i mamę.

- Nie mam nic innego, dla waszej wiadomości. Nie wiem kim jesteście, nie wiem i nie chce Was znać. Skąd mam pewność, że to Wy jesteście moimi rodzicami? Może jestem sławny, a Wy jesteście moimi psychofanami? A tak na marginesie, dziękuję Wam za odwiedzanie mnie w czasie moich ciężkich chwil życia w szpitalu. Naprawdę bardzo mi pomogliście! Jak widać, zawsze mogłem na Was liczyć. -Ominąłem ich szerokim łukiem i udałem się do recepcji.

16:25.

Siedzę już w aucie czekając na moich ukochanych rodziców. Krople deszczu spływają po szybie od auta, a ja obstawiam, która najszybciej spadnie na sam dół. Bałem się. Bałem się tego, że w przeszłości zrobiłem coś bardzo głupiego, bałem się, że miałem wielu wrogów, o których i tak nic nie wiem.

Matka i ojciec siedzieli jeszcze w szpitalu i podpisywali jakieś papiery. Wiele razy w ciągu tego czasu spędzonego w aucie przeszła mi przez myśl ucieczka, ale dokąd? pod most?

17:05.

Jestem już w domu, przez całą drogę nie odezwali się nawet słowem. Okazało się, że mam starszego brata i pięcioletnią siostrę. Za pół godziny podobno jest kolacja, ale ja nie mogę na nią przyjść. Za słowa "nie chcę Was znać" matka nie pozwoliła mi zjeść nawet jednego, głupiego jabłka. Skręcało mnie w żołądku i z minuty na minutę robiło mi się coraz bardziej słabo. Postanowiłem położyć się spać, podobno jutro wracam do mojej starej szkoły.

Dear Mick.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz