Rozdział 12

39 1 0
                                        

  Tafla się mieni rycerzami,

 jadą samotnie lub dwójkami.

 Wiernego serca brak czasamiPani na Shalott. 

Stacy i Liz nie były specjalnie zachwycone tym, że musiały czekać na mnie tyle czasu.- Boże, coś ty robiła? - spytała Stacy, kiedy wreszcie zeszłam ze wzgórza chwiejnymkrokiem. - Szłaś okrężną drogą?- Przykro mi - odezwałam się do nich. I naprawdę mówiłam szczerze. Było mi przykro.Tylko że z zupełnie innego powodu.W czasie jazdy do domu byłam milcząca. Może trochę zbyt milcząca, bo Liz zapytała:- Nic ci nie jest, Ellie?Powiedziałam, że nie. Chociaż wiedziałam, że to kłamstwo. Jak mogłoby mi nic nie być potym, co się wydarzyło?To właśnie była część mojego problemu. Bo co dokładnie się wydarzyło? Tak naprawdęsama tego nie wiedziałam.No więc odkryłam, że Jennifer zdradza Willa. Z jego najlepszym przyjacielem. I co z tego?Przecież to nie miało nic wspólnego ze mną.Spotkałam przybranego brata Willa i odbyłam z nim dziwną rozmowę. Wielkie rzeczy.Chłopcy w ogóle są dziwni.A ci, których ojcowie zginęli z winy nowych mężów ich matek, są pewnie jeszczedziwniejsi niż reszta. Więc czego mogłam się spodziewać?Mimo to cała ta sprawa z Markiem wydawała mi się po prostu... Sama nie wiem,dziwniejsza niż wszystko inne, co mi się przytrafiło? Sposób, w jaki pies zawarczał na niego, kiedydotknął mojego ramienia. I to, jak ze mną rozmawiał. Jakbyśmy kontynuowali jakąś wymianę zdańzaczętą w przeszłości. Tyle że przecież my się dopiero co poznaliśmy! I dlaczego wspomniał oPani na Shalott? I jeszcze pana Mortona. Co z tym wszystkim miał wspólnego jakiś nauczyciel?Chyba że...- Hej! - Pochylałam się naprzód z tylnego siedzenia samochodu Stacy. - Kim był tennauczyciel, którego podobno zaatakował Marco Campbell?Liz grzebała przy odtwarzaczu CD Stacy, usiłując znaleźć jakiś utwór, który lubiła.- Słyszałam, że to pan Morton.- Boże, Liz! - Stacy wybuchnęła śmiechem. - Ty to sobie lubisz poplotkować!- Moja mama tak słyszała - powiedziała Liz obronnym tonem - od mamy Chloe Hartwell. Ata dowiedziała się tego od swojej kuzynki, która jest dyspozytorką na komisariacie policjiAnnapolis.- Och. - Stacy nadal się śmiała. - W takim razie to na pewno prawda.- Dlaczego to zrobił? - zapytałam. - To znaczy, dlaczego usiłował zabić pana Mortona?Liz wzruszyła ramionami.- Kto wie? Marco nie jest do końca normalny. Wiesz, co mam na myśli?Czy wiedziałam... ?Stacy zatrzymała samochód pod moim domem i powiedziała:- Nadal musisz przejść swoją inicjację. Nie zapomnij!- Dam wam znać - powiedziałam. - I dzięki, dziewczyny. Ca to, że dzisiaj tam ze mnąposzłyście.- Moja pierwsza impreza z topowym towarzystwem. - Liz westchnęła.- I moja ostatnia - dodała sucho Stacy. A potem pomachała mi i odjechała.Kiedy weszłam do środka, mama i tata jeszcze nie spali. Oglądali wiadomości.- Cześć, kotku - przywitała mnie mama. - Jak ci poszło? Dobrze się bawiłaś?- Świetnie. Było fajnie. Avalon wygrał mecz. Jutro jadę na Żagle z Willem.- Brzmi nieźle. Czy Will jest doświadczonym żeglarzem?- Jasne - zapewniłam, chociaż nie miałam zielonego pojęcia, czy to prawda. Wiedziałamtylko tyle, że on i Lance latem żeglowali wzdłuż wybrzeża.- Ale nie włożysz tej spódnicy na jacht, prawda? - zawołał za mną tata, kiedy wbiegałam poschodach do swojego pokoju.- Nie martw się, nie włożę! - odkrzyknęłam. - Dobranoc!Bo po tym wszystkim, co się stało, ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę, to siedzieć i gadaćz mamą i tatą. Potrzebowałam... Potrzebowałam...Nie wiedziałam, czego potrzebuję.Wzięłam prysznic, włożyłam piżamę i weszłam do łóżka. A potem patrzyłam na różę, którądał mi Will. Była teraz w pełnym rozkwicie, jej płatki lśniły w świetle nocnej lampki.Chciało mi się spać, ale wiedziałam, że jeśli zgaszę światło, nie zasnę. Byłam za bardzonakręcona. Nie mogłam przestać myśleć o Marcu. Skąd wiedział, że dostałam imię po Elaine, PaniNenufarów? To nie jest postać literacka znana chłopakom w jego wieku.I co niby miała znaczyć ta uwaga, że podoba mi się nie ten facet, co trzeba, że powinnam sięzakochać w Lancelocie, a nie w Willu? Bo Elaine kochała się w Lancelocie?Boże, to idiotyczne. To nawet nie było zabawne. Jedyna rzecz, która łączyła mnie i mojąimienniczkę, i to w bardzo odległy sposób, to upodobanie do unoszenia się na wodzie. • Ja robiłamto na materacu w basenie, a Elaine z Astolat wypłynęła łodzią w poszukiwaniu śmierci...Jeśli - według rozumowania Marca - ja byłam Elaine, a Lance był Lancelotem, to oznaczało,że Jennifer jest Ginewrą. Co było nawet dość zabawne, bo imię Jennifer pochodzi właśnie odGinewry... To taki mały drobiazg, którego nie sposób nie wiedzieć, jeśli jest się córką dwojganaukowców specjalizujących się w średniowieczu.Idąc dalej tym tropem - no wiecie, że Lance to Lancelot, ja jestem Elaine, a Jennifer toGinewra - Will może być tylko królem Arturem. Co znaczy, że Marco musi być Mordredem,facetem, który na koniec zabija Artura i doprowadza do upadku Camelotu po tej całej aferze zGinewrą...Tyle że, jak mi się zdaje, Mordred miał być przyrodnim bratem Artura, a nie przybranym...A jednak, jeśli do tego wszystkiego dodać fakt, że nasz! szkoła nazywa się liceum Avalon, adrużyna to Ekskalibury?Dziwaczne.Może Marco wcale nie starał się żartować. Może on to rozumiał dosłownie.Tak. A może jutro tata pożyczy mi swój samochód i pozwoli pojeździć nim samej. I żadendorosły z normalny prawem jazdy nie będzie siedział obok?W sumie co mnie to obchodziło, jeśli przybrany brat Will chciał mnie porównywać z jakąślaską, która się zabiła z miłości do legendarnego rycerza z Camelotu? Nawet jeśli miała być obelga,to nie bardzo dotkliwa. Oczywiście Marc nie mógł wiedzieć o mojej antypatii do wszystkiego cośredniowieczne.Co tylko sprawiało, że to wszystko wydawało mi się jeszcze głupsze. Poza tym...Poza tym, że nic z tego nie wyjaśniało tych jego zimnych palców. Ani sposobu, w jakizareagował Kawaler, kiedy Marko mnie dotknął. No i tego, co miał na myśli, wspominając panaMortona. I dlaczego chciał, żeby Will dowiedział się n Lansie i Jennifer w taki okropny sposób...Nadal było mi niedobrze, ale przekręciłam się na bok i zgasiłam lampkę. Leżąc w półmroku,usłyszałam jakiś głuchy odgłos. A po chwili Berek dołączył do mnie na swoją nocną porcjęprzytulanek.Tylko że dzisiaj, z jakiegoś powodu, nie mógł się uspokoić. Wciąż obwąchiwał to miejsce,gdzie Kawaler mnie polizał - A Marco przedtem dotknął - chociaż dokładnie umyłam je podprysznicem. Światło księżyca wlewało się do pokoju pomiędzy żaluzjami. Zerknęłam na Berka iwidziałam, że ma minę, którą Geoff nazywał Kocią Mordą - z na wpół otwartym pyszczkiem, jakbyzwąchał coś nieprzyjemnego.A potem, po raz ostatni obwąchawszy moje ramię, rzucił mi spojrzenie, które jasnowskazywało, że go w jakiś sposób zawiodłam. Na sztywnych łapach zeskoczył z łóżka i poszedłspać gdzie indziej.Co znaczyło, że jest naprawdę rozzłoszczony. Leżałam i myślałam o tym, że naprawdęwszystko mi się świetnie układa. Nawet mój własny kot już mnie nie lubi. I w ogóle, co się stało natej imprezie dziś wieczorem? Jak z tego wybrnąć?No bo co ja w ogóle mogłam zrobić? To znaczy, pewnie mogłabym porozmawiać zLance'em. I tak musiałam to zrobić, chodziło w końcu o naszą pracę półsemestralną. Przy tej okazjimogłabym też przekonać Lance'a, żeby wyznał przyjacielowi prawdę. Lepiej byłoby dla Willadowiedzieć się o wszystkim w taki sposób niż tak, jak zaplanował to dla niego Marco...Żałowałam, że zgodziłam się płynąć na żagle z Willem i całą resztą następnego dnia. Niemiałam ochoty patrzeć, jak Will i Jennifer trzymają się za ręce, nawet jeśli wyglądali przy tymnaprawdę słodko. Wiedziałam, że to ich uczucie - no cóż, przynajmniej ze strony Jennifer - byłozwykłym oszustwem.I byłam dosyć pewna, że Marco zrobi coś, co wszystkim sprawi przykrość - a już na pewnoWillowi - bo dzisiaj wieczorem nie udało mu się zrealizować swojego obrzydliwego planu.Ale... Jakaś część mnie chciała jechać na żagle z Willem. Ta cząstka chciała robić z Willemcokolwiek, po prostu po to, żeby być blisko niego, i była w nim zakochana, mimo że miał jużdziewczynę. Ta część mnie, za każdym razem kiedy widziałam jakąś różę, zaczynała myśleć oWillu...Boże, ale mnie dopadło.Niestety, romantyzm okazał się silniejszy niż praktycyzm, bo kiedy się obudziłamnastępnego dnia rano, nie miałam cienia wątpliwości, że pojadę na żagle z A. Williamem Wagneremi spółką.Zresztą nie chodziło tylko o to, żeby spędzić trochę czasu z Willem. Obudziłam się zuczuciem, że ta wycieczka to mój obowiązek. W ten sposób sama będę mogła mieć oko na Marca.Nie pozwolę, żeby narobił kłopotów swojemu bratu.Tylko... dlaczego? Dlaczego on miałby chcieć w taki sposób zranić Willa? Nie mogłamsobie wyobrazić, żeby Will zrobił mu coś złego. A może chodziło o jego ojca? Może Marco niemógł znieść tego, że ojciec Willa ożenił się z jego matką? W sumie mogłabym to zrozumieć, gdybyplotka, że admirał Wagner wyznaczył tacie Marca placówkę, gdzie czekała go pewna śmierć, byłaprawdą. Ale żeby od razu mścić się na Willu? Przecież to jego ojciec był winny.Tak jak powiedział, Will czekał na mnie przy pomniku Alexa Haleya, stojącym na końcualei, którą miejscowi nazywają Aleją Ego, w porcie miejskim u wylotu ulicy Głównej w centrumAnnapolis. Kiedy podjechaliśmy tam z rodzicami, zrozumiałam, dlaczego mówią na nią AlejaEgo... Pełno tam było jachtów. A żeby je wyprowadzić w morze, należało przepłynąć obok tychwszystkich kawiarenek na świeżym powietrzu i barów, gdzie przez cały dzień tuż nad wodą siedzieliludzie i obserwowali łodzie. To było zupełnie jak pokaz mody w centrum handlowym, tylkodotyczyło jachtów. Alex Haley, który napisał Korzenie, musiał mieszkać w Annapolis, bo cały portnosił jego imię. Pisarz miał tam wielki pomnik. U jego podstawy leżały postacie, dzieci, zupełniejakby Haley czytał im jakąś historię. Will opierał się o posąg jednego z dzieci i czekał na mnie.W tej samej chwili, w której go zobaczyłam, moje serce wykonało salto w piersi. Todlatego, że przez moment wydawało mi się, że on tam jest sam... Że jakimś cudem na tej łódcebędzie nas tylko dwoje. Ale wtedy mignęła mi jasna głowa Jennifer. Ona, Lance i Marco czekali wgumowym pontonie na wodzie tuż poniżej poziomu nabrzeża. Ponton miał nas zabrać na jachtWilla, zacumowany w niewielkiej odległości od brzegu. Moje serce, zamiast kontynuowaćgimnastykę, zamarło na moment.A potem zatrzymało się już na zawsze, bo rodzice zdecydowali się wysiąść razem ze mną zsamochodu i pójść pogadać z Willem. Uważali go chyba za swojego bliskiego przyjaciela. W końcupozwolili mu zmieść z talerza całą naszą tajszczyznę, nosić kąpielówki mojego brata i tak dalej.- Hej - rzucił mój tata, opierając łokieć na ramieniu Aleksa Haleya. - Ładny dzień nażeglugę.- Tak, proszę pana. - Will wyprostował się i patrzył na nas z uśmiechem. Założył raybanyżeby chronić oczy przed jaskrawym słońcem. Ciepła bryza mierzwiła mu ciemne, kręcone włosy iszarpała rozpięty kołnierzyk niebieskiej koszulki. - Cieszę się, że mogłaś przyjechać - powiedziałdo mnie.Ale zanim zdążyłam się odezwać, mama zaczęła zasypywać Willa tymi wszystkiminiespokojnymi pytaniami: od jak dawna żegluje, czy ma na pokładzie dość kamizelek ratunkowych...Tego typu rzeczy. No wiecie, wymarzone pytania, jakie może zadawać wasza mamachłopakowi, w którym się potężnie durzycie, kiedy on zaprosił was na żagle.Niekoniecznie.Odpowiedzi Willa musiały zadowolić mamę, bo wreszcie uśmiechnęła się do mnie szeroko ipowiedziała:- No cóż, Ellie, przyjemnej wycieczki. A mój tata dorzucił:- Baw się dobrze, mała.A potem razem wrócili do samochodu i pojechali na późne śniadanie do Chick & Ruth'sDelly. Popatrzyłam na Willa i powiedziałam:- Przepraszam.- Nie ma problemu - odparł z szerokim uśmiechem. - Oni się o ciebie troszczą, to wszystko.To bardzo miłe.- Proszę, po prostu zastrzel mnie już teraz - zaczęłam go błagać, a on się roześmiał.- Możemy płynąć? - zawołała Jennifer z pontonu. - Tracimy najlepsze słońce.- Ach, Boże broń, żeby królowa balu maturalnego miała być nieopalona - odezwał sięMarco, na co Jennifer żartobliwym ruchem uderzyła go w ramię.Lance trzymał w ręku ster. Po prostu siedział obok niego i uśmiechał się szeroko doprzyjaciół. Muszę przyznać, że wyglądał bosko w koszulce bez rękawów, która ukazywała bicepsywielkości grejpfrutów.- Jestem z Jen - powiedział. Niezbyt fortunny dobór słów dla tych z nas, którzy wewszystkim się orientowali. - Mam powyżej uszu turystów. Cały czas się na nas gapią.Rzeczywiście, kilku ludzi w trykotowych koszulkach z napisami NIE DRĘCZ MNIE,JESTEM MIEJSCOWY zaczęło pytać Willa i mnie, czy nie wiemy, gdzie tu jest kolejka po bilety na„Woodwind", statek wycieczkowy, który opływał zatokę. Will pokazał im, gdzie muszą iść, apotem podał mi coś, co wyjął z dna pontonu. Była to kamizelka ratunkowa. Na szczęście niejedna ztych pomarańczowych, wielkich i grubych, w których człowiek wygląda jak Pillsbury Doughboy,ale modna, cienka i granatowa.Zawiązywałam ją, kiedy obok pomnika Haleya pojawiła się grupka młodzieży, mniej więcejw naszym wieku, i zaczęła się ładować do niewielkiej motorówki, która kołysała się na wodzieniedaleko od nas. Mieli ze sobą jedną z takich wielkich nadmuchiwanych dętek. Kiedy wrzucali jądo swojej łodzi, zahaczyła o bok pontonu obok - o wiele bardziej eleganckiego niż nasz. Siedzieli wnim jacyś starsi państwo, szykując się do podpłynięcia pod swój jacht.- Przepraszam, przykro mi! - usłyszałam, jak zawołał jeden z chłopaków i z powrotemwsadził dętkę do łodzi.- Przykro ci? - Starszy pan był wyraźnie zdegustowany i rozzłoszczony. - To mnie jestprzykro. Ze zaczęto pozwalać takim ludziom jak wy rządzić w tym kraju.Przestałam mocować się ze swoją kamizelką ratunkową i po prostu stałam tam jak osłupiała.W Minnesocie nikt nie mówi takich rzeczy.- Hej, facet! - odezwał się inny chłopak z tej motorówki. - On nie chciał nic...- Dlaczego nie wrócicie tam, skąd przyjechaliście? - złościł się dalej starszy pan, a jego żonapatrzyła przed siebie, zaciskając usta i mocno ściskając kolana.- Może raczej pan wróci tam, skąd przyjechał?Nie powiedział tego żaden z chłopaków z motorówki, tylko Will.Starszy pan miał tak samo zaskoczoną minę, jak ja. Rzucił Willowi zdziwione spojrzeniespod swojej małej kapitańskiej czapeczki, a potem odezwał się głosem pełnym dezaprobaty:- Wybacz, młody człowieku, ale ja się urodziłem w tym kraju, tak samo jak moi rodzice.- Tak, a ich rodzice? - spytał go Will. - Bo jeśli nie jest pan amerykańskim Indianinem, tochyba raczej nie może pan mówić innym ludziom, żeby wracali do własnego kraju.Żona starszego pana, słysząc to, aż otworzyła usta. A potem szturchnęła męża łokciem, a onz furią odpalił silnik pontonu.- Kiedyś przyjemnie tu się mieszkało - powiedział starszy pan z naciskiem, a potem jegoponton powolutku odpłynął.Patrzyliśmy, jak płyną z żoną wzdłuż Alei Ego... a potem wymieniliśmy spojrzenia.- Niektórzy ludzie - odezwał się do mnie Will łagodnym tonem - mają więcej pieniędzy niżrozumu.Westchnęłam.- Nie mógłbyś ująć tego lepiej.A wtedy Will pomógł mi wsiąść do pontonu...  

Liceum AvalonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz