Rozdział 24

25 1 0
                                        

  Fakt, że szlag trafił połączenie z panią Wagner w pół zdania, nie miał żadnego znaczenia.Nie musiałam czekać, aż usłyszę resztę. Wiedziałam, co mi powie.Tak jak wiedziałam, co muszę teraz zrobić.Bo wiedziałam, dokąd poszedł Will. Jeśli nie było go w domu ani na jachcie i jeśli nie byłogo z Lance'em, Jennifer ani ze mną...No cóż, mógł być tylko w jednym miejscu.Kłopot w tym, że nie miałam samochodu, żeby tam pojechać. Jeszcze nie zaczęło padać, aleniebo z każdą sekundą ciemniało. Wyglądało na to, że ulewa była kwestią sekund, nawet nie minut.I nie przestawało grzmieć. Wręcz przeciwnie, błyskało jeszcze częściej. Grzmiało terazniemal bez przerwy.Błysk. Zaczęłam liczyć: jeden tysiąc... Trach.Burza była już tylko o kilometr.Ale co z tego? - pomyślałam, kiedy wkładałam adidasy. Harrison, nie jesteś z cukru. Nierozpuścisz się.Ktoś się włamał do szafki z bronią admirała Wagnera.Park był odległy o trzy kilometry. Trzy kilometry to ja przebiegałam codziennie, nawetwięcej. Okay, może nie po asfalcie, nie po posiłku i nie w trakcie bijącej rekordy burzy.Ale co innego mogłam zrobić?Sięgnęłam po pierwszą z brzegu wiszącą przy drzwiach kurtkę - wodoodporną wiatrówkętaty. Miała nawet kaptur.Idealnie.Broń. On ma broń.Byłam w pół drogi do drzwi, kiedy to się znów stało. Tym razem zobaczyłam błyskawicęprzecinającą ciemność jak rysa na jakimś niebiańskim talerzu. Była tak blisko, że miałam wrażenie,że walnie w dom sąsiadów.A potem, zupełnie jak wtedy, niebo zrobiło się ciemnoczerwone jak krew. Tylko namoment, bo zamrugałam przy tej nagłej zmianie światła.A potem niebo znów było ołowiano szare. - To tylko błyskawica - powiedziałam sobie. -Nic żadne siły Ciemności spiskujące przeciwko tobie.Ale i tak głos mi drżał przy tych słowach. Jakie było prawdopodobieństwo, że Marco będzieścigał Willa przy takiej pogodzie? Na pewno on też ze dwa razy się zastanowi, zanim wyjdzie nazewnątrz w środku szalejącej północno - wschodniej burzy.A potem przypomniałam sobie o rewolwerze. Jeśli Marco był na tyle szalony, żeby ukraśćjeden z rewolwerów swojego ojczyma, to na pewno nie pozwoli, żeby przeszkodził mu takidrobiazg jak burza dziesięciolecia. Świetnie.No cóż, na pogodę nic nie mogłam poradzić. Ale ten rewolwer.„Rewolwery i policyjne pałki są bezsilne wobec gniewu Ciemności", powiedział panMorton.I nagle zawróciłam od drzwi frontowych i wbiegłam po schodach na piętro.- Niech się tylko nie okaże, że on go ze sobą zabrał - mruczałam pod nosem, biegnąckorytarzem w stronę gabinetu taty. - Niech się tylko nie okaże, że on go zabrał...Nie zabrał. Leżał tam, gdzie tata go zostawił, rzucony na środek biurka niczym wiecznepióro. Zacisnęłam dłoń na rękojeści i uniosłam go. Był o wiele cięższy niż pamiętałam. Ale na toteż nic nie mogłam poradzić.Owinęłam go wiatrówką taty. Jak przez mgłę przypominałam sobie, że czytałam gdzieś, żemiecza nie powinno się moczyć. Chociaż mogło chodzić o cięciwę łuku - takiego, z jakiego strzelasię strzałami. Tyle że i tak nie mogłam biec ulicą, trzymając w ręku miecz. Co by na to powiedzielisąsiedzi? To by totalnie zrujnowało nasz wizerunek.Trzymając w ramionach owinięty wiatrówką miecz, popędziłam na dół po schodach. Nieumiałabym nawet powiedzieć, co zamierzałam z nim zrobić. Grozić Marcowi? Miecz, a zwłaszczatak bezużyteczny, zardzewiały, średniowieczny - przeciwko rewolwerowi? Tak. To na pewnopodziała. Marco podda się, jak tylko go zobaczy. Albo nie.Ale musiałam coś zrobić.I wydaje mi się - jeśli chcecie uwierzyć w to, że północno - wschodni sztorm szalejący wtym momencie nad Annapolis był robotą ciemnych mocy, a nie, jak powiedział meteorolog,skutkiem starcia dwóch frontów atmosferycznych - że zabierając miecz, zrobiłam przykrość komuśtam, na górze, bo kiedy tylko wyszłam z nim za próg, niebo rozdarła najbliższa jak do tej porybłyskawica...Uderzyła tak blisko, że przez moment miałam wrażenie, że trafiła we mnie. Aż mi włosy nakarku stanęły dęba. Wrzasnęłam. Bałam się podnosić oczu, żeby zobaczyć, jaki kolor nieboprzybrało teraz. Za bardzo byłam zajęta biegiem. Rzuciłam się prosto wzdłuż naszego podjazdu, potempobiegłam naszą ulicą, a nogi wydawały się nieść mnie same.Przyciskając miecz do piersi, biegłam wzdłuż asfaltowanej drogi. Już oddychałam z trudem.A ja myślałam, że bieganie w wilgotnym, sierpniowym powietrzu Marylandu jest trudne. Okazałosię, że to jeszcze nic w porównaniu z bieganiem w naelektryzowanym powietrzu podczas burzy, ześredniowiecznym mieczem w objęciach.Kiedy dotarłam do głównej drogi, zaskoczył mnie jej widok.Wiatr zdążył już postrącać gałęzie drzew. Leżały na poboczu jak płotki na bieżni... albo jakwęże. Liście były obrócone spodem do góry i połyskiwały bladą szarością w resztkach światłaprzepuszczanego przez gęste czarne chmury.Wzięłam głęboki oddech i ani na chwilę nie gubiąc kroku, zaczęłam biec, omijającprzeszkody. Cały czas byłam nieprzyjemnie świadoma faktu, że biegnę po drodze nieprzeznaczonejdla pieszych. Nie było tu żadnego chodnika ani ścieżki rowerowej. Biegłam wzdłuż zwyczajnejszosy, omijając zwalone konary drzew, trzymając w rękach wielki miecz i modląc się, żeby niepojawił się jakiś samochód. A jeśli już, to, żeby zauważył mnie na czas i ominął.Nie miałam szczęścia. Coś akurat nadjeżdżało. Z taką prędkością, że nie było mowy, żebykierowca - jakaś zdenerwowana mama, która chciała jeszcze odebrać dzieci z treningu piłki nożnejprzed burzą, zanim deszcz się rozpada i przemoczy je do szpiku kości - zdołała mnie ominąć. Prułaprosto na mnie. Zauważyła mnie w ostatniej chwili, a wtedy nacisnęła klakson i w tym samymmomencie nadepnęła na hamulec...„Zło nie zniesie żadnej ingerencji ze strony Światła. Będzie rzucać nam pod nogiprzeszkody nie do pokonania - śmiertelnie groźne przeszkody" - znów usłyszałam w myślach głospana Mortona.Skoczyłam w bok zręcznie jak sarna, którą widziałam wcześniej na skraju naszegopodjazdu, i zaczęłam biec po trawnikach przed domami, zamiast po samej drodze.Okazało się to o wiele wygodniejsze niż omijanie jadących wężykiem terenówek izwalonych gałęzi drzew. Poza tym trawa nie obciążała tak jak asfalt moich stawów skokowych.Siłom Ciemności - o ile istniały - wcale nie spodobał się to bardziej niż fakt, że zabrałam zesobą miecz. Albo po prostu przyszła wreszcie pora na oberwanie chmury. Z nieba lunęła naglezasłona ostrego, kłującego deszczu, który w mgnieniu oka przemoczył mi T - shirt i szorty iprzykleił włosy do karku.Biegłam dalej, ściskając miecz jeszcze mocniej. Usiłowałam ignorować siekący deszcz.Widziałam drogę przed sobą nie dalej niż na jakieś dwa kroki, a trawa pod moimi stopamizamieniała się w rzekę błota. Powiedziałam sobie, że muszę się już teraz zbliżać do Wawy. AWawa była w połowie drogi do parku. Jeszcze tylko jeden kilometr. Został mi już tylko jedenkilometr.A Ciemności nie zostało już nic, czym by mnie mogła powstrzymać. Błyskawice mnie niepowstrzymały. Nadjeżdżający samochód mnie nie powstrzymał. Deszcz mnie nie powstrzymał.Strach mnie nie powstrzymał.Nic mnie nie mogło zatrzymać. Na pewno tam dotrę. Na pewno tam dotrę...Wtedy zaczął padać grad.W pierwszej chwili wydało mi się, że spod stóp poleciał mi jakiś kamień. Potem uderzyłmnie kolejny. I następny. Wkrótce grudki lodu waliły mnie po głowie i ramionach, po udach iłydkach.Ale ja nadal biegłam. Uniosłam nad głową miecz - bezpiecznie schowany przed gradem wkurtce taty - wykorzystując go jak coś w rodzaju tarczy mającej mnie osłonić przed najgorszymiuderzeniami. Zaczęłam biec pod drzewami, chociaż ten meteorolog w wiadomościach powiedział,że nie można wybrać gorszego schronienia w czasie burzy.Jeszcze gorzej było chyba znaleźć się pod drzewem, niosąc długi metalowy przedmiot...Ale było mi wszystko jedno. Nie na darmo byłam mistrzynią okręgu - to znaczy, w domu -na dwieście metrów kobiet. Byłam dla nich za szybka. - Za szybka dla błyskawicy, która przecięłaniebo, tym razem zabarwiając je na niezdrowy zielony odcień, zamiast krwistoczerwonego. Zaszybka dla ogłuszającego uderzenia pioruna, które nastąpiło niecałą sekundę później. Za szybka dladeszczu. Dla samochodów. Dla gradu...Burza szalała dokładnie nad moją głową. I była nie ujarzmiona.Grad znów przeszedł w deszcz. Lało strumieniami. Przemokłam do tego stopnia, że było miwszystko jedno. Nagle, przez ciężką szarą zasłonę deszczu, dostrzegłam znak witający mnie wparku Anne Arundel: PROSIMY NIE ŚMIECIĆ.Dotarłam tam. Udało mi się. Zatoczyłam się w stronę znaku, dopiero w tej chwili zdającsobie sprawę, że płakałam, chyba od momentu kiedy zaczął padać grad. Ja, która nigdy nie płaczę.I wtedy przestało padać. Zupełnie jakby ktoś zakręcił kran.Zatrzymałam się tylko na moment, żeby obetrzeć wodę z oczu. A potem znów ruszyłambiegiem - sprintem właściwie - w kierunku arboretum. Nad moją głową niebo zaryczało wproteście, jakby byli tam jacyś giganci, rozmawiający ze sobą.Kiedy mijałam zalane deszczem korty tenisowe i mokre pole do lacrosse'a, zobaczyłam coś,co sprawiło mi w tej chwili większą przyjemność, niż gdyby mi podano suchy ręcznik:Na parkingu stał jeden jedyny samochód. Należał do Willa. Był tam. Był bezpieczny.Ale w samochodzie go nie znalazłam. Sprawdziłam. Był zamknięty. I pusty.Nie mógł przeczekiwać całego tego gradu w arboretum. Nie, skoro miał przyjemny,bezpieczny samochód, do którego mógł pobiec.Spóźniłam się. Na pewno się spóźniłam. Marco już tu do tarł i zdążył uciec. Na pewnoznajdę Willa martwego na tym jego głazie. Wiedziałam to.Ale przecież gdyby już nie żył, Ciemność nie zadałaby sobie tyle trudu, żeby mniepowstrzymać przed dotarciem tutaj...Ale przecież przestało. Przestało padać.A potem sama siebie skarciłam. O czym ja myślę? Jaki Ciemność?To była burza. Zwyczajna burza.Pojawiła się znikąd. Wywracała drzewa i rwała przewody elektryczne, a mojego kotazmusiła do ucieczki i poszukiwania jakiegoś bezpiecznego kąta. Ta burza sprawiła, że pieshisterycznie szczekał do telefonu. Szczekał do mnie.Przyspieszyłam kroku. Biegłam najszybciej jak mogłam, a miecz trzymałam za rękojeśćjedną dłonią.W arboretum, gdzie spodziewałam się zastać pobojowisko - powalone konary, a nawetwywrócone całe drzewa - wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy byłam tam poraz ostatni. W powietrzu czuło się silny zapach deszczu, ale widać było, że tu nie spadła ani kropla.Ścieżka była tak sucha, że spod stóp wzbijały mi się obłoczki kurzu.Nie miałam zielonego pojęcia, jak to możliwe. Nie miałam też czasu się nad tym terazzastanawiać. Bo wreszcie znalazłam się przy jarze. Klęłam samą siebie za to, że nie zabrałamlatarki. W tym lesie było ciemno, kiedy niebo zakrywały burzowe chmury. Zbiegałam przez gęsteposzycie, wypatrując potoku na dnie jaru. Wydało mi się, że ktoś jest tam na dole, ale nie mogłambyć pewna... I wtedy go zobaczyłam. Willa.Ale nie siedział na swojej ulubionej skałce. Ani na niej nie stał. Leżał rozciągnięty na niejjak... ktoś martwy  

Liceum AvalonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz