Zerwana nić jak cienki włos,
Zwierciadło pęka w odłamków stos,
„Klątwa nade mną",
woła w głosPani na Shalott.
Następnego dnia rano pojawiłam się jako pierwsza w pracowni pana Mortona. Nie byłonawet nauczyciela. Usiadłam w pierwszym rzędzie i spoglądałam na ścienny zegar. Była siódmaczterdzieści. Za dwadzieścia minut miała się zacząć pierwsza lekcja.Gdzie się podział Lance?Kiedy pan Morton wparował do środka o siódmej czterdzieści pięć, Lance'a nadal nie było.Nauczyciel, elegancki w swojej muszce i marynarce w jodełkę - zbyt ciepłej jak na Annapolis o tejporze roku - odstawił kubek parującej kawy, odłożył gazetę i teczkę, i odsunął sobie krzesło odbiurka.Usiadł, nie otworzył gazety ani nie ruszył kawy. Zamiast tego, jak ja, zaczął patrzeć nazegar.Chociaż wątpię, żeby pan Morton bawił się równie dobrze, jak ja. Mnie czas mijał dośćprzyjemnie na wspominaniu poprzedniego wieczoru... Tego, jak Will, skończywszy swoje lekcje,pochylił się do mnie, przysunął sobie mój zeszyt i zaczął mi pomagać z logarytmami. Tego, jak sięuśmiechnął, kiedy mój tata wreszcie zszedł na dół i powiedział:- Dziecko, jedenasta już. Wracaj do domu, dobra?- Zobaczymy się jutro, proszę pana - odpowiedział na to Will.Co mogło oznaczać tylko to, że znów zamierza do nas przyjść...Siódma pięćdziesiąt.- Powiedziałaś mu, prawda? - zapytał pan Morton. - Reynoldsowi?- Oczywiście, że tak. Przyjdzie tu.Ale zaczynałam myśleć, że może się jednak nie pojawi. Może zapomniał. Tyle sięwydarzyło od poprzedniego dnia... Nie tylko u mnie, u Lance'a też. Być może zyskał dziewczynę,ale też stracił najlepszego przyjaciela... A przynajmniej tak mu się mogło wydawać, bo zakładałam,że Will nie zadzwonił do niego, żeby powiedzieć: „Stary, nie mam pretensji".A przynajmniej nie zrobił tego wczoraj do jedenastej wieczorem.Nie żeby Will nie zamierzał tego zrobić. Wspominał o tym wczoraj wieczorem przylogarytmach. Uważał, że nie powinien zachowywać urazy wobec Lance'a i Jennifer. W końcu,kiedy usłyszał, że między nimi coś jest, odczuł wyłącznie ulgę. Stwierdziłam, że to będzie srogierozczarowanie dla szkolnych plotkarzy - a zwłaszcza dla Liz, ale nie wspomniałam jej z imienia -którzy będą oczekiwali jakichś dramatycznych afrontów w stołówce.Will tylko się roześmiał i powiedział, że nigdy by się nie ośmielił pozbawiać uczniówliceum Avalon porcji należnej im rozrywki, więc może odczeka dzień czy dwa, zanim publiczniewybaczy nowej parze.Ale Lance oczywiście tego nie wiedział. Wiedziałam, że zależy mu na Willu i że poczuciewiny z powodu tego, co mu zrobił, musi go zżerać od środka.Jeśli wziąć pod uwagę to, co teraz musiało się dziać w głowie Lance'a, małoprawdopodobne, żeby pamiętał o spotkaniu z nauczycielem.- Może powinnam zadzwonić, żeby mu przypomnieć powiedziałam do pana Mortonaprzepraszającym tonem. On chyba, hm... ma teraz sporo na głowie.- Za chwilę będzie miał kolejny zły stopień z moich zajęć do kompletu z tym, który dostał wubiegłym roku - odezwał się pan Morton surowo.- Och, proszę tego nie robić! - zawołałam, bo nie zdołałam się powstrzymać. - To dla niegonaprawdę trudne chwile.- Nie mam ochoty słuchać o zgryzotach najlepszego obrońcy liceum Avalon - powiedziałpan Morton zmęczonym głosem. - Jestem pewien, że bardzo mu przykro z powodu tego, cowydarzyło się Wagnerowi w czasie sobotniego meczu, ale to nie jest moja sprawa.- Ja nie mówię o tym - zaprotestowałam. - To znaczy, doszło do pewnej awantury międzyjego najlepszym przyjacielem a jego dziewczyną i...- Moim zdaniem awantury między przyjaciółmi Reynoldsa nie dotyczą jego samego. - PanMorton uniósł jedną brew. - I z pewnością nie usprawiedliwiają jego nieobecności.- No właśnie... - Czułam się głupio, opowiadając nauczycielowi o sprawie, która go w ogólenie dotyczyła. Z drugiej strony, wiedziałam, że Lance rzeczywiście miał prawo zapomnieć onaszym spotkaniu. - To on wywołał tę awanturę, znaczy, Lance. To znaczy, to nie jest w sumie jegowina... No cóż, w pewnym sensie jest. Ale moim zdaniem nic nie mógł na to poradzić, tak samo jakJen. - Zauważyłam, że pan Morton patrzy się na mnie z pewnym niedowierzaniem i zdałam sobiesprawę, że bredzę. - Proszę posłuchać, wszystko niesamowicie się skomplikowało i on pewnienajzwyczajniej zapomniał. Czy nie moglibyśmy przełożyć spotkania na jutro? Przysięgam, że...Przerwałam, bo twarz pana Mortona nagle poszarzała. Kolorem niewiele różniła się od jegosiwej brody.wyglądał, jakby zrobiło mu się słabo.- Panie profesorze? - Wstałam zza stolika nieco zaniepokojona. - Nic panu nie jest? Chcepan, żebym przyniosła wody?Pan Morton podniósł się z krzesła. Stał teraz, ściskając dłońmi krawędź biurka, zupełniejakby to była jedyna rzecz, która pozwalała mu stać prosto. Coś do siebie mruczał. Podeszłam doniego i nachyliłam się, żeby usłyszeć, co mówi. Myślałam, że może szepcze, żebym wezwałapogotowie, ale z zaskoczeniem usłyszałam słowa:- Za późno. Zaczęło się... tak wcześnie. Nie miałem pojęcia. Spóźniliśmy się. Spóźniliśmysię tak bardzo.Zerknęłam na zegar.- Wcale się nie spóźniliśmy, panie profesorze - powiedziałam skonsternowana. - Jest jeszczepięć minut do dzwonka...A on podniósł wzrok.Cofnęłam się o krok. Bo jeszcze nigdy w niczyich oczach nie widziałam takiej rozpaczy istrachu, jak teraz w oczach pana Mortona.- To się już stało, tak? - wykrztusił z trudem. - Ona jest z nim? Z Reynoldsem?Przełknęłam ślinę. Spodziewałam się, że pojawią się jakieś plotki w związku z tym, co sięwydarzyło między Willem, Jennifer i Lance'em. Kiedy wsiadałam do autobusu dziś rano,słyszałam, jak parę osób szeptało o zerwaniu najpopularniejszej pary z liceum Avalon, chociażchyba nikt - na ile można było coś wnioskować z bardzo bezpośrednich pytań, jakimi zarzuciłamnie Liz - nie wiedział, dlaczego zerwali.Ale żeby jakiś nauczyciel aż tak bardzo przejmował się życiem uczuciowym swoichuczniów? Wydawało mi się to nieco dziwne. Pan Morton miał minę przyszłego samobójcy. Jegojasnoszare oczy, spoglądające spod nieco nastroszonych brwi, miały przybity wyraz. Jakbyzobaczył coś, co było zbyt bolesne, aby to dłużej znosić.- Chodzi panu o Jennifer Gold? - zapytałam. - Bo ona i Lance są... są teraz parą. - A potem,ponieważ mówiłam Willowi, że właśnie to powinien powtarzać wszystkim, jeśli chce dowieść, żenaprawdę mu ulżyło, kiedy dowiedział się, że Jen i Lance są razem, dodałam: - A Will bardzodobrze im życzy.Ale to nie odniosło oczekiwanego skutku. Pan Morton zbladł jeszcze bardziej.- A więc on o nich wie?Za żadne skarby nie mogłam się zorientować, co się tutaj dzieje. Od kiedy to nauczyciele taksię przejmują tym, że najpopularniejsza szkolna para ze sobą zerwała? Chociaż to był pan Morton,ulubiony nauczyciel wszystkich uczniów - przynajmniej według niektórych osób. Tych, które niemiały ochoty go zabić, tak jak Marco.- Tak. Will dowiedział się o tym wczoraj. Ale... - dodałam pospiesznie, bo twarz panaMortona wykrzywiła się w jakimś grymasie - wcale się tym nie przejął. Naprawdę.Pan Morton powoli osunął się na krzesło przy biurku. Zgarbił się, a na twarzy rysował musię wyraz przygnębienia i braku nadziei.- Jesteśmy potępieni - szepnął w stronę ściany.Wtedy pomyślałam sobie, że to... trochę to nienormalne. Nawet jak na pana Mortona.Nie wiedziałam, co robić. Wyglądało na to, że na moich oczach pana Mortona dopadłojakieś załamanie nerwowe.Ale dlaczego? Aż tak bardzo przejmował się tym, z kim spotyka się Jennifer Gold?A potem przypomniałam sobie, gdzie po raz ostatni widziałam pana Mortona.I nagle to wszystko zaczęło się układać w sensowną całość.- Naprawdę, panie profesorze - powiedziałam. - Myślę, że reaguje pan przesadnie. Lance iWill są dobrymi przyjaciółmi. Ich przyjaźń po tym wszystkim tylko się umocni.I wie pan, naprawdę nie powinien pan aż tak bardzo tym się przejmować.Pan Morton uniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć. Widziałam, że porusza wargami, ale niewydobywał się z nich żaden dźwięk. Potem, powoli, zaczął odzyskiwać głos.- Próbowałem - mówił świszczącym szeptem, z twarzą tak białą, jak ślady kredy na tablicyza jego plecami. - Nie mogą powiedzieć, że nie próbowałem. Zrobiłem, co w mojej mocy, żeby wasdwoje ze sobą zbliżyć. Ale po prostu spóźniliśmy się... Spóźniliśmy się...Tak ponurej miny jeszcze nigdy u nikogo nie widziałam.- Oni zwyciężyli - ciągnął. - Znów wygrali.- Panie profesorze... - Starałam się mówić łagodnym tonem, żeby go uspokoić. - Naprawdęuważam, że przywiązuje pan do tego zbyt duże znaczenie. Avalon ma szanse trafić do okręgowychfinałów futbolu. Will i Lance jakoś to sobie wyjaśnią. Zobaczy pan.Uśmiechnęłam się do niego pogodnie...Ale mój uśmiech zbladł, kiedy spojrzał na mnie chłodno.- Bo pan mówi o futbolu, prawda, panie profesorze?- O futbolu? - Pan Morton miał taką minę, jakby się czymś dławił. - Nie, tu nie chodzi ofutbol, ty durna dziewczyno, ale o nigdy niekończącą się walkę dobra ze złem. O jedynegoczłowieka, który może uratować tę planetę przed nieuchronnym samozniszczeniem i o siłyCiemności, które chcą go przed tym powstrzymać.Nie miałam zielonego pojęcia, jak mam na to zareagować. Pan Morton nachylił się nademną jeszcze bardziej. Zdawał się paraliżować mnie spojrzeniem szarych oczu. Nie mogłam sięruszyć. Nie mogłam mówić. Nie mogłam nawet złapać oddechu.- Chodzi o to, że znów zostaniemy zepchnięci w Wiek Ciemności - ciągnął pan Morton tymsamym zgrzytliwym głosem. - I tym razem nie będziemy mieli żadnego Światła, które mogłoby nasz niego wyprowadzić. Będziemy w nim tkwić, dopóki następny się nie urodzi, nie dorośnie i nieawansuje w świecie tak, że zdoła zająć jego miejsce... To znaczy, o ile następnym razem uda namsię do niego dotrzeć przed nimi. Tu chodzi o klęskę, panno Harrison. Moją klęskę. Przeze mniewszyscy na tej planecie będą cierpieć do końca swoich dni. O to tutaj chodzi, panno Harrison. Nie ofutbol. Zamrugałam powiekami.- Aha - powiedziałam.Co innego mogłam powiedzieć na to wszystko? Pan Morton znów się zgarbił na krześle iprzesunął dłońmi po twarzy.- Idź już, Harrison - powiedział przez palce. - Proszę. Po prostu już idź.Wzięłam plecak. Nie wiedziałam, co zrobić. Najwyraźniej nie chciał mnie tutaj. Przezcokolwiek przechodził - o czymkolwiek mówił - nie miało to nic wspólnego ze mną iprawdopodobnie z nikim innym... Z nikim poza panem Mortonem i tym czymś, co widocznietrzymał w butelce w najniższej szufladzie biurka...Bo ten biedny facet był wyraźnie stuknięty. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mówi o siłachciemności, które przejmują władzę nad naszą planetą. Nikt.Tylko że...No cóż, aż do tej pory wydawał się taki normalny.Ale kiedy byłam już przy drzwiach, coś uderzyło mnie w jego słowach. W jakiś dziwnysposób przypomniało mi się coś, co mówił ktoś inny.Obróciłam się i spojrzałam na nauczyciela.- Panie profesorze?Kiedy na mnie spojrzał - z twarzą nadal stężałą w wyrazie kompletnej rozpaczy - ciągnęłam:- Czy to ma coś wspólnego z... z Panią Nenufarów z Astolat?Nigdy nie zapomnę, jaki wyraz przemknął wtedy przez jego twarz. Do końca życia tego niezapomnę.- Skąd... Skąd o tym wiesz? - Sapnął tak zgrzytliwie, że widać było, z jak ogromnym trudemw ogóle przemówił. - Kto ci powiedział?- Przecież piszę o niej pracę.Pan Morton wyraźnie nieco się odprężył. A przynajmniej, póki nie dodałam:- Aha, przybrany brat Willa, Marco, też coś o tym wspominał...I wtedy pan Morton znów zbladł.- Przybrany brat. - Pokręcił głową. Miał jeszcze bardziej ponurą minę niż dotychczas. -Oczywiście. Gdyby tylko...Gdyby tylko...Mogłabym przysiąc, że potem dodał:- Gdybym tylko zdołał go powstrzymać, kiedy miałem taką szansę...- Powstrzymać kogo, panie profesorze?Ale już wiedziałam. A przynajmniej tak mi się wydawało. Marco. Mógł mieć na myśliwyłącznie Marca.Tyle że mnie się wydawało, że on powstrzymał Marca. Powstrzymał Marca, kiedy tenusiłował go zabić. Czy nie tak twierdziła plotka? Ze Marco usiłował zabić pana Mortona i że panMorton jakoś się obronił?- Panie profesorze... - Stałam niezdecydowana w drzwiach. Co tu się działo? O co tuchodziło? To fakt, że wczoraj wieczorem wyobrażałam sobie, że Jennifer to Ginewra, Lance toLancelot, Will to Artur, a Marco to Mordred...Ale to tylko przez to, co... No cóż, przez to, że Marco nazwał mnie Elaine z Astolat. Niewspominając już o tym, że chodzę do liceum Avalon, którego drużyna to Ekskalibury. Nie sądziłam- nawet mi się nie śniło - że to może mieć jakikolwiek związek z rzeczywistością.Bo to przecież niemożliwe. Wszystko to wydarzyło się - jeśli w ogóle rzeczywiście sięwydarzyło - setki lat temu. Jako córka dwojga historyków wiem lepiej niż ktokolwiek inny, żehistoria potrafi się powtarzać i że często to robi.Ale nie w taki sposób.I nikt - a przynajmniej nikt przy zdrowych zmysłach - nie może w to wierzyć.Oprócz... członków Zakonu Niedźwiedzia. Ludzi, którzy wierzą, że przeznaczenie chce,żeby któregoś dnia król Artur odrodził się w kolejnym wcieleniu i znów wyprowadził świat zWieków Ciemności...Ale pan Morton nie mógłby przecież uczestniczyć w czymś tak absurdalnym. Jestnauczycielem. I to dobrym, sądząc ze wszystkiego, co o nim słyszałam. Nauczyciele nie wierzą wtakie głupoty jak to, że jakiś średniowieczny król narodzi się na nowo, żeby zbawić świat.Pozwalałam się ponosić wyobraźni, a tymczasem pan Morton nadal siedział za biurkiem icierpiał. Na pewno mogłam coś dla niego zrobić. Ten biedny człowiek najwyraźniej czegośpotrzebował.- Panie profesorze - odezwałam się. - Pozwoli mi pan... pozwoli mi pan zawiadomićpielęgniarkę? Nie wygląda pan zbyt dobrze. Chyba... Chyba jest pan chory.Pan Morton zrobił wtedy coś dziwnego. Uniósł głowę i uśmiechnął się do mnie. To byłsmutny uśmiech. I nie przyszedł mu z łatwością.Ale i tak się uśmiechnął.- Nic jestem chory, Elaine - powiedział. - Tylko serce mnie boli.Palcami gmerałam przy rączce plecaka.- Nie powie mi pan dlaczego? Wie pan, może bym panu jakoś pomogła.Oczywiście nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Ale musiałam zapytać.- Elaine, już jest za późno - cały czas miał ten sam przygnębiony ton. - Ale mimo wszystkodziękuję. I lepiej dla ciebie, żebyś koniec końców tego nie wiedziała. Przecież tym razem twoja rolaw tej historii skończyła się, zanim w ogóle mogła się zacząć.- Co pan ma na myśli, mówiąc „tym razem"? - Pokręciłam głową. - Co pan ma na myśli,mówiąc o mojej roli? Ale wtedy właśnie zadzwonił dzwonek. A pan Morton westchnął znużony ipowiedział:- Lepiej już idź na lekcje, Elaine.- Ale co z Lance'em? Nie chce pan przełożyć spotkania na inny termin?- Nie. - Pan Morton wziął gazetę z biurka i wrzucił ją, nieprzeczytaną, do kosza na śmieci.W jego głosie, kiedy znów się odezwał, pobrzmiewało coś ostatecznego. - Widzisz, teraz to już niema znaczenia.I wtedy zrozumiałam, że zostałam już odprawiona.
