Pół godziny później taksówka zatrzymała się przed apartamentowcem, a ja wręczyłamkierowcy niemal połowę pieniędzy które miałam przy sobie - osiem dolarów. Zostało mi drugietyle, żeby potem wrócić do szkoły. Nadal było mi wszystko jedno.Nic mnie nie obchodziło, że znalazłam się w dzielnicy, w której nigdy wcześniej nie byłam.Ani to, że nie mam pojęcia, jak stąd dotrzeć do domu, i nie wiem, czy wystarczy mi na to pieniędzy.Najważniejsze, że znalazłam pana Mortona - z kolejnej budki telefonicznej zadzwoniłam do informacjii poprosiłam o jego adres - i uzyskam od niego kilka sensownych odpowiedzi. Taką miałamnadzieję.Wiedziałam, że jest w domu. Zza drzwi, do których waliłam, dobiegał głośny hałastelewizora. Pewnie dlatego mnie nie słyszał i upłynęło tyle czasu, zanim otworzył.Kiedy wreszcie uchylił drzwi, zrozumiałam, że się pomyliłam. Wcale nie chodziło o to, żemnie nie słyszał. Nie otworzył drzwi od razu, bo najpierw wyglądał przez wizjer, żeby sprawdzić,kto przyszedł.W ręku trzymał olbrzymią patelnię. Chciał się nią bronić gdyby okazało się, że odwiedził gojakiś niebezpieczny typ.Przynajmniej tak to wyglądało, bo kiedy zobaczył, że jestem sama, natychmiast opuściłpatelnię.- Och - powiedział. - To ty.Nie wydawał się zaskoczony, raczej zrezygnowany.- Odejdź - dodał. - Jestem zajęty. I zaczął zamykać drzwi.Aleja byłam szybsza. Wsunęłam stopę w szczelinę i gruba podeszwa moich adidasów Nikenie pozwoliła mu zatrzasnąć mi drzwi przed nosem.Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nigdy w życiu jeszcze czegoś podobnego nie zrobiłam - nieurwałam się z lekcji, nie opuściłam terenu szkoły bez zezwolenia, nie pojechałam do domunauczyciela i nie wetknęłam mu stopy w drzwi, żeby nie mógł ich przede mną zatrzasnąć - to niebyło do mnie podobne. Nic z tego nie było do mnie podobne. Serce mi ciężko waliło, dłonie zezdenerwowania pokryły się potem. Czułam się, jakbym miała zaraz zemdleć.Ale przejechałam kawał drogi i nie zrobiłam tego po to, żeby teraz dać się odesłać do domu.Musiałam z nim porozmawiać, chociaż nie miałam pojęcia dlaczego.Może dlatego, że wyrosłam wśród ludzi, którzy znali odpowiedzi na wszystkie pytania w VaBanque. Teraz, wreszcie, chciałam uzyskać kilka odpowiedzi dla siebie samej.Pan Morton opuścił wzrok na moją stopę. Wydał się zaskoczony faktem, że jestem takazaradna.Nie próbował się ze mną siłować. Wzruszył ramionami i powiedział: - Jak chcesz.A potem wrócił do tego, czym zajmował się przed moją wizytą. To znaczy, do pakowania.Wszędzie porozrzucał swoje ubrania, chociaż wcale nie pakował ich do rozłożonych napodłodze walizek. Te zapełniał książkami. Grubymi książkami, jakie mój tata wiecznie znosi dodomu z uniwersyteckiej biblioteki. Większość z nich wyglądała na bardzo stare. Nie miałampojęcia, jakim cudem pan Morton zdoła unieść choć jedną z tych walizek, kiedy wreszcie zdoła jezamknąć.Popatrzyłam na bagaże, a potem na pana Mortona. Sortował kolejne naręcze książek.Niektóre włożył do walizki. Inne po prostu rzucił na podłogę. Widać było, że nic go nie obchodzi,co stanie się z rzeczami, które zostawi.- No, czego chcesz? - spytał, nadal przeglądając książki. - Nie mam dużo czasu. Muszęzłapać samolot.- Widzę. - Podniosłam książkę leżącą najbliżej. Nawet nie była po angielsku, ale i tak jąrozpoznałam. Tata miał ją na półce w domu, w St. Paul. Le Morte d'Arthur, Śmierć Artura.Fantastycznie. - To jakaś nieplanowana wycieczka?- To nie jest żadna wycieczka - odparł krótko pan Morton. - Wyjeżdżam z miasta. Na dobre.- Tak? - Spojrzałam na meble w pokoju, skromne i dość nowe, chociaż z wygląduniespecjalnie drogie. - Dlaczego?Pan Morton rzucił mi badawcze spojrzenie. A potem wrócił do swoich książek.- Jeśli chodzi ci o stopień - powiedział, ignorując pytanie - to nie powinnaś się przejmować.Ktokolwiek zajmie moje miejsce, na pewno postawi ci piątkę. Szkic, który mi oddałaś, był bardzodobrze napisany. Widać, że potrafisz sklecić razem parę zdań, czego się nie da powiedzieć o większościmłodych kretynów z tej szkoły. Ty sobie spokojnie poradzisz. A teraz proszę, odejdź. Mammnóstwo rzeczy do zrobienia i bardzo mało czasu na to wszystko.- Dokąd pan jedzie?- Na Tahiti - odparł. Przyjrzał się grzbietowi jednej z książek, a potem wrzucił ją do walizki.- Tahiti? - powtórzyłam. - To dość daleko. Zignorował pytanie, minął mnie i przymknąłdrzwi, które zostawiłam otworem.- Mówiłem ci - powiedział, kiedy drzwi już były bezpiecznie zamknięte. Mówił tak cicho, żeprawie go nie słyszałam, tym bardziej że w sąsiednim pokoju ryczał telewizor. - Twoja rola w tymwszystkim jest skończona Nic więcej nie możesz zrobić... Niczego więcej się od ciebie nieoczekuje. A teraz bądź grzeczną dziewczynką, Elanie i wracaj do szkoły.- Nie. - Odsunęłam stosik książek, które leżały na sofie i usiadłam na niej.Pan Morton mrugał oczami, patrząc na mnie tak, jakby nie do końca rozumiał, co do niegoprzed chwilą powiedziałam.- Proszę?- Nie. - Mój głos brzmiał tak stanowczo, że sama byłam tym zaskoczona. W środku,oczywiście, cała się trzęsłam. Nigdy przedtem nie sprzeciwiłam się poleceniu nauczyciela - ani wzasadzie żadnego dorosłego. Nie miałam pojęcia, skąd u mnie taka odwaga, ale byłam bardzozadowolona, że tak niespodziewanie się objawiła. - Nie, nie wyjdę. Dopóki nie powie mi pan, co siętutaj dzieje. Dlaczego cały czas mi pan powtarza, że moja rola w tym wszystkim już się skończyła?Moja rola w czym, tak konkretnie? Obawia się pan, że coś się stanie, ale co?Pan Morton westchnął i powiedział zmęczonym głosem:!- Panno Harrisom.. Elaine. Proszę. Nie mam na to czasu. Muszę złapać ten samolot. -Sięgnął po książki, które odsunęłam. Po raz pierwszy dostrzegłam, że drżą mu ręce.Patrzyłam na niego, całkowicie zaskoczona.- Panie profesorze, co się dzieje? Czego pan się tak boi. Od czego pan ucieka?- Panno Harrison - powiedział z trudem. A potem, jakby po zastanowieniu, dodał: - Twoirodzice są tu na urlopie naukowym, tak? Mogliby zrobić sobie trochę wolnego od badań. Dlaczegoich nie poprosisz, żebyście we trójkę zrobili sobie jakąś wycieczkę? Gdzieś daleko od WschodniegoWybrzeża. Najlepiej byłoby, gdybyście wyjechali od razu. - Zerknął w stronę okna. Chmuryprzesłoniły jasne popołudniowe słońce. - Im szybciej, tym lepiej.A potem odwrócił się i dołożył jeszcze kilka książek do pakowanej walizki.- Panie profesorze - zaczęłam ostrożnie - bardzo mi przykro, ale uważam, że potrzebuje panpomocy. Pomocy jakiegoś specjalisty od zdrowia psychicznego.Spojrzał na mnie ponad oprawkami okularów.- Tak to widzisz? - Był oburzony.Nie winiłam go za to. Chyba nie miałam prawa tak się do niego odnosić. No ale ktoś musiałmu to powiedzieć. Biedny facet dostał kompletnego kręćka. Owszem, miał powód żeby się martwićo Willa, ale wyraźnie przesadził.- Ja wiem, że ta sprawa z Willem, Lance'em i Jennifer wydaje się takim trochę... zbiegiemokoliczności - ciągnęłam, Ale pan jest nauczycielem... Wychowawcą. Powinien pan kierować sięrozsądkiem. Przecież tak naprawdę nie wierzy pan w coś tak idiotycznego, jak reinkarnacja królaArtura.- I po to przejechałaś taki szmat drogi - zapytał pan Morton żeby mi powiedzieć, że to, w cowierzę, jest idiotyczne? Pewnie się o mnie martwisz? Obawiasz się, że mogłem oszaleć?- No... - Czułam się fatalnie, ale wiedziałam, że powinnam powiedzieć prawdę. - Tak. Toznaczy, ja rozumiem, że ktoś... Nawet ktoś, kto nie należy do tej waszej sekty...Nawet nie bardzo się zdziwił, kiedy usłyszał, że wiem o istnieniu tej jego grupy. Kiedy mnieskarcił, jego głos był łagodny:- Zakon Niedźwiedzia, panno Harrison - powiedział - świecka organizacja, a nie sekta.- Nieważne. Zdaję sobie sprawę z tego, że kogoś, kto zna historię króla Artura, mogązafascynować wszystkie te zbiegi okoliczności, pierwsze imię Willa, to, którego nie używa - fakt,że jego ojciec ożenił się z wdową po swoim przyjacielu sprawa z Lance'em i Jennifer, imiona, jakieWill nadał psu i łodzi, tego typu rzeczy. Naprawdę można pomyśleć sobie Hej, jasne. To nowewcielenie króla Artura. Ale wie pan, są tu też istotne różnice. Jean nie jest prawdziwą mamą jegoprawdziwa mama nie żyje. Marco jest jego przybranym bratem, nie przyrodnim. A ja z całąpewnością nie jestem Panią Nenufarów z Astolat i za nic nie mogłabym się zakochać w Lansie. Panjest nauczycielem, panie Morton. Powinien pan myśleć racjonalnie. Tak inteligentny człowiek jakpan nie może wierzyć w tę absurdalną historię, że król Artur powstał z martwych. No, chyba że mapan świra. Mrugnął powiekami, a potem powiedział:- Ja w to nie wierzę, panno Harrison. Ja to wiem. To jest fakt, Artur powróci. Już wrócił.Tylko że... - Mina mu spochmurniała.A potem znów zamknął się w sobie.- Nie. To nic nie da. Lepiej, żebyś nie wiedziała. Pokręci! głową. - Wiedza... może byćniebezpieczna. Ja czasami.. No cóż, bardzo często wolałbym nie wiedzieć.- Zaryzykuję. - Założyłam ramiona na piersi. Wpatrywał się we mnie jakąś minutę.Wreszcie powiedział:- Jak chcesz. Jesteś inteligentną dziewczyną, przynajmniej taka się do tej pory wydawałaś. Agdybym ci miał powiedzieć, że mój zakon jest tajnym stowarzyszeniem, którego jedynym zadaniemsą próby udaremnienia działań mrocznych sił, które nie pozwalają królowi Arturowi odzyskaćmocy?- Pewnie bym panu odpowiedziała, że już to wiem. A także, że są leki, za pomocą którychmożna zapobiegać stanom paranoidalnym.Zrobił kwaśną minę.- Przecież my nie oczekujemy, że król Artur wyskoczy ze swojego grobowca zEkskaliburem w dłoni. Nie jesteśmy prostakami, panno Harrison. Podobnie jak tybetańscy mnisi,którzy przeszukują cały świat, żeby odnaleźć następnego dalajlamę, członkowie ZakonuNiedźwiedzia w każdym pokoleniu wyszukują potencjalnych Arturów. - Zdjął okulary i zacząłprzecierać ich szkła chusteczką, którą wyjął z tylnej kieszeni spodni. - Kiedy znajdujemy chłopca,który, naszym zdaniem, może być jego reinkarnacją, wysyłamy jednego z członków zakonu, żebygo obserwował. Ten człowiek zazwyczaj udaje nauczyciela, tak jak ja. W większości przypadkówchłopcy zawodzą. Ale raz na jakiś czas mamy poważne powody, aby wierzyć, że to ten właściwy.Tak było z Willem. - Założył okulary i spojrzał na mnie przez lśniące uraz szkła. - No i pozostajejeszcze kwestia powstrzymania ciemnych mocy. Starają się zniszczyć chłopca, zanim ten poznawłasny potencjał i go wykorzysta.- I to tutaj przestaję rozumieć - powiedziałam. - Ciemne moce? Panie profesorze, niech panda spokój. O czym pan mówi? Kto to ma być? Darth Vader? Voldemort?- A uważasz, że to, co wieki temu stało się z Lancelotem i królową, to był zwykły romans? -Morton wyglądał, jakby zaszokowała go moja naiwność. - Żadne z nich nie może poszczycić sięsilnym charakterem. Moce przeciwne Arturowi wykorzystały to. Chciały zniszczyć nie tylko jegowiarę we własne siły, ale też zaufanie, które pokładali w nim ludzie. To wtedy Mordred, który jest, izawsze będzie, przedstawicielem zła, ruszył do ostatecznego ataku.- Och. - Przyglądałam mu się uważnie. Miałam nieco problemów z przetrawieniem tego, comówił. No dobra, wszystkiego, co mówił.Musiało to zabrzmieć, jakbym była bardzo zainteresowana tym tematem, bo pan Morton,wyraźnie zachęcony, mówił dalej:- Wiesz, że za pierwszym razem on się rzeczywiście spóźnił? To znaczy, Mordred. WiekiCiemności skończyły się mimo jego wysiłków. Artur wystarczająco długo zasiadał na tronie, żebywyprowadzić z nich swój lud. I na koniec to nie Mordred przetrwał w annałach jako dobry isprawiedliwy władca, ale jego brat, Artur. Ale Mordred wyciągnął wnioski z tej lekcji - ciągnął panMorton. - I od tamtej pory ile razy Artur znów usiłował powstać, Mordred już tam był, żeby gopowstrzymać. Za każdym razem coraz wcześniej, żeby Światło nigdy nie mogło odnieśćzwycięstwa. I tak to się będzie działo, widzisz, Elaine, aż do końca czasu... Albo dopóki dobro niezatriumfuje wreszcie nad złem, raz na zawsze, a działaniom Mordreda nie położy się kresu.Odchrząknęłam.Rzecz w tym, że pan Morton wydawał się całkiem przytomny. Wyglądał na równiezdrowego psychicznie, co mój własny ojciec.Ale to, co mówił... To, w co wierzył on sam i ten jego zakon... To było po prostu szalone.Nikt zdrowy na umyśle nie mógłby uwierzyć, że Will Wagner to wcielenie króla Artura. Nawetjeśli wziąłby pod uwagę wszystkie te zbiegi okoliczności. To nie miało żadnego sensu.Zresztą nie tylko to.- Nie rozumiem - powiedziałam wprost. - Jeśli naprawdę uważa pan, że Will to Artur, todlaczego pan ucieka? Czy nie powinien pan tu zostać, żeby mu pomóc? Proszę mnie poprawić, jeślisię mylę, ale czy to nie pan został wyznaczony przez swój zakon, żeby go ochraniać?Pan Morton miał szczerze zbolałą minę.- Teraz nie ma już po co - wyjaśnił. - Kiedy już Ginewra go opuści, Artur staje siębezbronny wobec wszystkich knowań Mordreda. Widzieliśmy, jak to się powtarza niezliczoną ilośćrazy, niezależnie od tego, co usiłowaliśmy zrobić, żeby temu zapobiec. Mordred, z pomocąciemnych mocy, oczywiście, zyska władzę, tak jak się to udało jego niezliczonym wcieleniom wprzeszłości. Pomyśl sobie o najbardziej diabolicznych politycznych przywódcach w historii, abędziesz miała niejakie pojęcie, o czym mówię. Wszyscy oni to reinkarnacje Mordreda. A Artur...no cóż.- Co Artur?- No cóż - powtórzył pan Morton z nieswoja miną. - Umrze.
