(Gdy byłam mała...) [NIEBO]

353 25 3
                                    

Gdy byłam mała i miałam zaledwie sześć lat, nie wiedziałam jeszcze czym jest śmierć. Mój tata zawsze powtarzał, że to przenoszenie się do innego świata. Do miejsca, gdzie nie ma ograniczeń i czujemy się wolni. Pamiętam, jak po pogrzebie mamy siedziałam na jego kolanach szlochając mu w ramię, a on głaskał mnie delikatnie po plecach szepcząc uspokajające słowa. Później pokazał mi najjaśniej świecącą gwiazdę i powiedział, że to mama. Zapewniał mnie, iż ta gwiazda świeci tylko dla mnie i zawsze będzie mnie chronić. I jako dziecko uwierzyłam mu z łatwością.

Dla małego dziecka rodzic jest autorytetem. Dla mnie kimś kogo podziwiałam był mój ojciec. Przez następne trzynaście lat co dzień widziałam, jak walczy z samym sobą. Byłam pewna, że był silny. Teraz wiem, że to nieprawda. Jego siła została pogrzebana razem ze zwłokami mojej mamy, a to co widziała na co dzień było jedynie jego grą. Chorą, doskonale zaplanowaną i wyreżyserowaną grą aktorską. Każde jego zapewnienie mnie, że jest dobrze, było kłamstwem, a ja łykałam je wszystkie jak zwykłe tabletki przeciwbólowe. Jednak teraz już wiem, że za fasadą najjaśniejszego światła, może kryć się najciemniejszy mrok. Wcześniej nie wiedziałam i to był mój błąd. Gdybym wcześniej nauczyła się zwracać uwagę na szczegóły, może miałaby chociaż jednego z rodziców. Ale nie wszystko da się naprawić, a ja na niebie zamiast jednej świecącej gwiazdy widziałam dwie.

Potrafiłam godzinami wpatrywać się w niebo, zatracając się w czarnej otchłani ozdobionej błyszczącymi punktami. Z podkulonymi nogami, w białej koszuli, na niewygodnym szpitalnym łóżku patrzyłam przez okno. Lekarze martwili się o mój stan coraz bardziej, ale dla mnie to nie miało najmniejszego znaczenia.

Nic nie było ważne.

Byłam ja, i nic poza mną.

Były gwiazdy, i nic poza nimi.

Było niebo, ja i gwiazdy, i nic poza nami.

Czas pędził jak szalony, a ja nawet nie zauważyłam, jak zleciał miesiąc mojego pobytu w tym miejscu. I pewnie gdyby nie pielęgniarki, które co dzień przynosiły mi leki i jedzenie, i bez słowa czekały, aż zjem całą porcję, to nawet nie ruszyłabym się z miejsca.

Wyjątek stanowiły wizyty Milesa, który był moim sąsiadem, ale i przyjacielem. Często odwiedzał mnie w szpitalu, żeby zwyczajnie porozmawiać. Opowiadał mi różne kawały, a ja udawałam, że są zabawne, aby nie sprawić mu przykrości. Widziałam jak bardzo się stara i wiedziałam, że robi to dla mnie.

Obudziły mnie promienie czerwcowego słońca, które spadały do mojej sali i raziły moje zaspane oczy. Przetarłam twarz dłonią i uśmiechnęłam się na myśl, że w końcu udało mi się zasnąć. Jak każdego dnia od razu usiałam na parapet. Patrzyłam się w niebo, uważnie obserwując jego zmiany.

Najpierw promyki słońca przebijały się przez białe obłoki błąkające się po niebieskim tle. Później biel zaczęła przeradzać się w ciemniejsze, burzowe kolory. O okno zaczęły obijać się krople deszczu, które z trzaskiem rozbijały się o szybę. Z czasem zacieki zaczęły zasłaniać mi niebo, dlatego też postanowiła otworzyć okno. Z powrotem usiadłam na parapecie, a chłodny wiatr nieprzyjemnie muskał moją skórę. Moje włosy zaczęły latać na wszystkie strony, a na ciele pojawiły się dreszcze. Srebrzyste smugi to pojawiały się, to znikały, a ja zachwycałam się tym widokiem. Chłonęłam zapach deszczu i zaciągałam się nim jak papierosem. Kiedyś nikotyna była czymś, co pozwalało mi się oderwać od rzeczywistości. Teraz zatracałam się w gwiazdach, w niebie. Do moich uszy dochodził jedynie dźwięk grzmotów, podczas gdy chmury waliły piorunami dookoła. Niebo płakało, tak jak moja dusza, która była zniszczona, poszarpana. Pełna blizn i niezagojonych ran.

Zbiór one-shotówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz