Chmury na wietrze [NIEBO]

120 6 4
                                    


Pomiędzy dwoma ważnymi dla nas rzeczami postanowiliśmy się zranić. Odejść od siebie. Porzucić wszystko to, co do tej pory między nami zaszło. Tak po prostu musiało być. Prawdopodobnie było inne wyjście, ale czy ludzie w napływie wielu uczuć mogli racjonalnie myśleć? Przekonałam się, że nie. Ani ja, ani on. Żadne z nas nie pomyślało o innym rozwiązaniu. Jest też duża szansa, że go nie było. Sama już nie wiedziałam. Nie było sensu, abym po tym wydarzeniu myślała o innych opcjach. Po co, skoro czasu nie mogłam cofnąć?

Za każdym razem, kiedy przychodziłam ponownie na tę polanę miałam takie przemyślenia. Leżałam na wytartym, zielonym kocu i patrzyłam w wielkie, błękitne niebo. Nie było na nim niestety żadnej chmury. Gdyby była chociaż jedna, mogłabym poddać się ulubionemu z naszych zajęć. Obserwowałabym ją dokładnie, żeby po chwili powiedzieć, co mi przypomina. Może wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej, bo w tym pamiętnym dniu nie było na niebie żadnych obłoków? Promieniowało czystością tak, jak nigdy, kiedy wybieraliśmy się tam na spacer czy piknik.

Przekręciłam się na brzuch i sięgnęłam po książkę. Nigdy nie lubiłam czytać, ale po odejściu najlepszego, co mnie w życiu spotkało, miałam naprawdę sporo wolnego czasu. Ponadto wiedziałam doskonale, że on uwielbiał czytać. Nie wiedziałam, co go w tych książkach tak urzekło. Nie miały obrazków, łatwo się niszczyły i dziwnie pachniały. Podświadomie (a może świadomie) szukałam go we wszystkim, w czym tylko mogłam. Dlatego zaczęłam czytać. Nie byłam pewna, czy wybierałam dobre, czy kiepskie książki, ale okazało się, że nie było to tak nużące zajęcie, jak wcześniej myślałam. Książkowi bohaterowie przeżywali ogrom nieprawdopodobnych sytuacji. Polubiłam wyobrażanie sobie, że to ja i on byliśmy głównymi postaciami. 

Jeszcze kilka miesięcy temu i mnie spotykały najdziwniejsze i najciekawsze przygody, jakie tylko mogłam sobie wyobrazić. Na przykład jednego dnia byliśmy na zakupach

w spożywczym, żeby zaopatrzyć lodówkę w naszym wspólnym mieszkaniu w potrzebne jej składniki. On zawsze lubił dużo jeść. Zanim ruszyliśmy na podbój marketu, wypiliśmy dwie butelki białego wina. Na naszej ukochanej polanie, pod rozgwieżdżonym niebem. On, delikatnie podchmielony, wziął mnie na ręce i włożył do sklepowego wózka. Śmiałam się wtedy strasznie głośno, zwracając na siebie uwagę bardzo dużej liczby osób, a on włożył monetę w odpowiednie jej miejsce, po czym puścił się biegiem przed siebie, pchając wózek ze mną w środku. Przez pierwsze kilkadziesiąt metrów gonili nas ochroniarze, ale nie mieli szans w wytrenowanymi nogami mojej miłości. Dotarliśmy do naszego domu, kiedy niebo było już kompletnie ciemne. 

W niczym nie przeszkadzało mi to, że dostałam ataku (no, może w oddychaniu, ale mniejsza z tym). Wiedziałam doskonale, że do mnie przyjdzie, w momencie, w którym wypiłam pierwszą lampkę wina. Alkohol nie współgrał z moją dolegliwością, jednak ja tak lubiłam towarzyszyć mu w każdej możliwej czynności.

Wziął mnie wtedy na ręce tak delikatnie, jakbym była najcenniejszą rzeczą na świecie i zaniósł po schodach do mieszkania. Szybko położył mnie na łóżku i zniknął w kuchni. Dusiłam się, a on przyniósł mi leki, szklankę wody i inhalator. Pamiętałam, jak wielką miał ulgę wypisaną na twarzy, kiedy mój kaszel się uspokoił. Nie spał całą noc, czuwając nad moim stanem. Nigdy już nie napiliśmy się alkoholu. Ani na polanie pod gołym niebem,   ani w żadnym innym miejscu. Chociaż nie wiedziałam, czy dalej trwał przy tej zasadzie. W końcu już go przy mnie nie było.

Po przeczytaniu kilku długich rozdziałów poddałam się. Było mi tak gorąco, że nie mogłam się na niczym skupić. Zawsze lubiłam lato, ale w tym roku temperatura osiągała rekordowe wyniki. Wyjęłam z wiklinowego, piknikowego koszyka nieodpakowaną butelkę wody. Ostatnio lubiłam zdrowo gotować, jeść i pić. Co prawda, dwie pierwsze czynności wykonywałam rzadko, ale piłam naprawdę dużo. Głównie przezroczystą ciecz i sypane herbaty, jednak nie byłam aż tak wielką idiotką, żeby pić ciepłe napoje, kiedy w cieniu było trzydzieści parę stopni. Nigdy nie przepadałam za spożywaniem na zimno tego, co zostało stworzone, żeby konsumować to na ciepło. 

Opróżniłam butelkę do połowy, po czym złożyłam koc i włożyłam go do koszyka. Schowałam go we wnętrzu obalonego przez burzę drzewa, a jedyną rzeczą, którą postanowiłam ze sobą zabrać, była książka.

Słońce świeciło w zenicie podczas mojego spaceru. Na niebie wciąż nie było ani jednej chmurki. Otaczał mnie malowniczy, zielony las. Cieszyłam się, że zaliczałam się do nielicznego grona ludzi, którzy mieli obok siebie naturę i zmodernizowane miasto. On też zawsze mówił, że mu to się podobało, ale dobrze wiedziałam, że o wiele bardziej wolał siedzieć w lesie. Kiedy prowadziłam nasz samochód, a on zajmował miejsce pasażera, to zawsze narzekał na korki, smog i trąbiących ludzi. Mnie te rzeczy nigdy nie przeszkadzały, tak naprawdę były namiastką tego, co się działo, kiedy mieszkałam w o wiele większym mieście. Jednak on nie był do tego przyzwyczajony, chociaż bardzo się starał, aby nie narzekać za wiele.

Znałam dużo skrótów, które znajdowały się na zielonym terenie, więc dotarłam do naszego drugiego ulubionego miejsca dość szybko i sprawnie. Przystanęłam na chwilę, aby przyjrzeć się malowniczemu miejscu. 

Był to dość szeroki kawałek rozsypującego się już mostku. Beton był przykryty grubą warstwą ziemi i ściółki leśnej. Woda pod nim przepływająca sięgała maksymalnie do kostek. Z lewej strony wisiało nad nią kilka drzew, a z prawej ciągnęły się długie kłody i betonowe klocki. 

Po dłuższym zastanowieniu się można by pomyśleć, że to miejsce wcale nie było takie piękne. Jednak w tym wypadku wcale nie musiało się podobać osobom trzecim. Zawsze kierowałam się dewizą, że wartość i piękno miejsc widzi oraz czuje się tak, jak spędzało się

w tych miejscach czas. I z kim. 

Usiadłam na murku bez obawy, że mógłby się zawalić. Nie zrobił tego przez tyle miesięcy, że i dzisiaj było to bardzo wątpliwe. Podniosłam głowę do góry i uśmiechnęłam się szczerze. Trwało to dosłownie ułamek sekundy, ale byłam szczęśliwa. Dokładnie nade mną znajdowała się mała, kłębiasta chmurka. Była tak nisko, iż miałam wrażenie, że jak wyciągnęłabym ręce w pionie, to mogłabym jej dotknąć. Zrobiłam to (chociaż z góry można było mnie spisać na straty), ale wciąż sporo mi brakowało, żeby jej dosięgnąć.

I chociaż było to tak cholernie oczywiste, że nie udałoby mi się jej dosięgnąć w żaden fizycznie możliwy sposób, to zasmuciła mnie ta sytuacja, a oczy mi się zeszkliły.

Chmura na tle błękitnego nieba była tak odległa, jak ja od tego, czego naprawdę chciałam. Byłam zagubiona, zagubiona we mgle. Potrzebowałam, aby otoczyły mnie chmury ściągnięte na dół przez niego. Ale ten most był już spalony. Palił się niedawno, chociaż wciąż we wspomnieniach widziałam, że niebo przesłaniały nimbostratusy*, które mogłyby ugasić tlący się żar. 

Siedziałam tak, nie pozwalając, aby jakakolwiek łza wydostała się z moich zielonych oczu. Odległa, bez jego miłości. Tyle czasu minęło, odkąd ostatnio z nim rozmawiałam. Nienawidziłam przemijania, a ostatnio wszystko wokół mnie przemijało. Kwiaty przekwitały, chmury jak na złość się nie pojawiały, moja miłość zniknęła.

Fakt, że nie mogłam do ciebie dzwonić, był najtrudniejszą rzeczą, jaką przyszło mi kiedykolwiek zrobić. Wiele razy również zastanawiałam się, czy sny mogły się spełniać, chociaż jego nigdy w nich nie było. Tak jakby sen z nim również spał, powoli rosnąc w siłę, aby pomagać mi przechodzić przez każdy kolejny dzień.

Ale żaden sen mi nie towarzyszył. Byłam tylko ja, sama, na tle zamglonego, nijakiego nieba.


*nimbostratusy – chmury deszczowe lub śniegowe, dość ciemne, gęste o rozciągłości nieraz liczące dziesiątki kilometrów.

Zbiór one-shotówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz