Nocne niebo [NIEBO]

86 5 1
                                    

Wysoko, ponad ludzkimi wyobrażeniami samotności... Z daleka od krzyków, zawiści, morderczych spojrzeń... Od wariactwa, śmiechu i zabawy... Od tego wszystkiego izoluje się właśnie niebo. Nocne niebo, czyli chłopak którego okryła płachta przerażającego odosobnienia. Chłopak, który nigdy w życiu nie odezwał się do kogoś innego, niż nocny splendor zachwycającego nieba. Chłopak, którego dusza nie akceptowała ludzi. Chłopak, który żył sam, a nienawidził samotności. Wydawał się być normalnym gimnazjalistą. Aura melancholii i harmonii nie opuszczała go nawet na krok, jednak gdy młodsza koleżanka pytała go o drogę do gabinetu

dyrektora, on z cieniem zakrywającym matowe, granatowe oczy odchodził, nie mówiąc ni słowa wytłumaczenia. Na lekcjach podczas odpowiedzi ograniczał się do lekkiego skinięcia głową, lub ledwie słyszalnego pomruku. Był kimś, kogo uważano za opętanego, chorego, martwego. Martwego... Mieli rację. Nocne Niebo od dawna nie należało do świata żywych. Nocne Niebo BYŁO martwe. Niski, chuderlawy chłopak zmierzał właśnie w kierunku budynku szkolnego. Szare, odpychające ściany nie wyglądały tak mizernie jak on. Czarne, przetłuszczone włosy, zmęczona i blada jak papier twarz, kropelki potu, ciężkie oddechy. To wszystko składało się na jedną, odmienną osobę – Jerro. Powoli przekroczył bramy szkoły. Wziął oddech i pogładził białą, elegancką koszulę. Podkrążone, opuchnięte oczy – płakał. Płakał, nieustannie. Z tęsknoty za nocą, za gwiazdami, za księżycem. Z tęsknoty za tym niebem, tym uczuciem, tą izolacją, której cienka granica została za nim daleko w tyle. Słyszał szepty, szydercze śmiechy osób. Obelgi i zkwaszone miny kierowane w jego stronę. Codzienność. Jerro nie był sobą, nie udawał nikogo innego, nie starał się zniknąć. Bał się samotności. Bał się ludzi, a przede wszystkim bał się odrzucenia. Nie był jak inni. Starszy i młodszy od nich równocześnie, sam stwarzał sytuację, które budziły innych do życia. Niezauważenie. Zdolny, niepojęty, bardzo pracowity. Nie ponumerował wiele stronic w historii, Nie układał błagalnych i pamiętnych pieśni. Nikt nawet nie wiedział o jego istnieniu, o jego głębi. Był niczym nocne niebo. Widziane kilka razy, nigdy nie zostanie zaznane w całości. Usiadł na spruchniałej ławce na końcu korytarza, wyciągnął z teczki małe zdjęcie. Jego zdjęcie, ale jednocześnie zupełnie obcego mu chłopaka. Uronił łzę, która spłynęła po zimnej, niewzruszonej twarzy prosto na czarne włosy znajdujące się na fotografii.

– Mark – szeptały głosy w jego głowie. –"Pamiętasz go. Sam go zabiłeś, musisz pamiętać – dopowiadały, rechocząc przy tym. Uderzył pięścią w drewnianą, szorstką nawierzchnię. Jego policzki zrobiły się czerwone, a oddechy przyspieszały z minuty na minutę. – Ty odebrałeś mu życie! – krzyczało echo kobiecego głosu. Przed oczami miał scenę z przed kilku lat. Napiął mięśnie, ujrzał dwóch małych chłopców bawiących się latawcem. Identyczni, tacy byliby, gdyby nie różnica wzrostu jaka między nimi była. – Zazdrość, zawsze byleś gorszy, słabszy...– mruczał natarczywie jego własny umysł. Roześmiane twarzyczki bliźniaków rozkruszyło jego serce. Zamknął oczy i odwrócił głowę w bok. Wiedział co się zaraz stanie. Zabawka zaplątała się w gałęziach wysokiego drzewa. –Twoja wina, twoja wina – sumienie rozrywało jego duszę i ciało. Niższy chłopiec wdrapał się po szerokim konarze. – "Mogłeś słuchać, byłeś głupszy"– Dodał oschły bas, który siedział w jego umyśle. Młody Jerro będąc kawałek od celu, spada na skutek złamania się cieniuśkiej gałązki. – "Patrz. Patrz, tchórzu!"– niewidzialna siła przekręciła jego wzrok na zbliżającego się do ziemi, młodego chłopca i na jego bliźniaka, biegnącego na ratunek. Zderzenie. Obaj upadli na twarde podłoże. Jerro nasłuchiwał rozpędzonego bicia serca, z policzkiem przyklejonym do klatki piersiowej brata. Podniósł się, słysząc jęki bólu. – "Odebrałeś mu wszystko" – Mark, starszy bliźniak leżał, kurczowo trzymając się obu nóg. Z jego niebieskich oczu płynęły łzy. –Nie mogę wstać – Jerro przypomniał sobie rozpaczliwe słowa rówieśnika. Pamiętał okropny ból, który nie pozwolił mu na wyduszenie choćby jednego słowa. Strach, panika. Potem szpital, płacz rodziców i szepty – to twoja wina – które imitowała jego głowa. "Mark Cavendish przyjęty dnia 13.08.2000 r." – Pierwsze słowa raportu, a diagnoza? Złamany rdzeń kręgowy, wieczne kalectwo. Stracona szansa na normalne życie. – Nie chcę tak żyć, braciszku...– szeptał, leżąc skamieniały na łóżku. Jerro patrzył na niego ze łzami w oczach. – Jeśli będziesz chciał porozmawiać, popatrz w niebo. W nocne niebo...– " I zrobił to, odpuścił. Nie chciał walczyć, nie było już po co, to był koniec Marka. I jednocześnie był to koniec samego Jerro. Ciemnowłosy odciągnął się od porażających wspomnień. Ból jaki sprawiało mu chociażby rzucenie okiem na swoje własne zdjęcie był nieznośny. Czuł się jakby w jego płucach znajdował się rozżarzony węgiel, którego gorący płomień sięgał gardła i kącików oczu. Matowe tęczówki wpatrywały się w jeden punkt. Nie wiedział ile jeszcze wytrzyma, oddychanie stało się dla niego uciążliwym obowiązkiem, samo życie tylko cierpieniem w samotności. Rodzina... Rodzina? Gdzie ona była, kiedy ten obwiniał się najpierw o kalectwo, potem o śmierć własnego brata? Gdzie ona była kiedy płakał nocami, krzycząc i bijąc w poduszkę? Gdzie ona była, kiedy wychodził w nocy do parku, aby porozmawiać z niebem? W domu. Zajęci i zakłopotani własnymi problemami. Cierpieli, stracili w końcu dziecko, ale nie widać było tego tak wyraźnie jak u Jerro. Oślepli, na siłę próbowali odgonić od siebie pamięć o Marku. Starali się zapomnieć, że zmarł im syn. Wszystkie ich wspólne zdjęcia spłonęły w kominku, zostało jedno. Jedno, jedyne zdjęcie, dzięki któremu jeszcze pamięta jak wyglądał jego brat. Zdjęcie klasowe. Wszystko to stało się jakimś chorym obłędem. Rodzice Jerro unikali tego tematu jak ognia, ukrywali się, ukrywali to, co tak bardzo go gnębiło. Właśnie to zachowanie utrzymało go przy wrażeniu, że jest na tym świecie całkiem sam. Pół duszy Jerro odeszło wraz z Markiem, oddzieliły ich dwa światy.

Podobno nie ma sposobu na wyjście zza grobu, on każdej nocy słyszy ciche szepty brata "Żyj za nas obu". Dzwonek, gwar panujący na korytarzu zniknął wraz z irytującym dźwiękiem zwiastującym rozpoczęcie pierwszej lekcji, kolejnego dnia szkoły. Niebieskooki podniósł się leniwie z ławki i ruszył w stronę klasy na matematykę. Spuścił głowę i jednym ruchem ręki otarł wilgotne od słonych łez policzki.

–Szkoda, że cię tu nie ma. Zawsze lubiłeś matematykę...– westchnął, chowając małe zdjęcie do kieszeni czarnych spodni. Dotknął zimnej nawierzchni klamki, ale zanim otworzył drzwi, wziął kilka oddechów. Zastanowił się chwilę, zdjął dłoń z metalu i wysilił się na niemrawy uśmiech.

– Ja tu nie pasuje – stwierdził i popatrzył w górę z olimpijskim spokojem – przepraszam, Mark. Nie jestem wystarczająco silny – I odszedł od drzwi, a za plecami słyszał śmiechy, rozmowy i protesty nauczycielki.

– Nikt nawet nie zauważy mojego zniknięcia – mruknął obojętnie, ale w jego głosie słychać było coś jeszcze. Smutek. Nikt nie będzie pamiętać kim był Jerro Cavendish, nikt.

Zdenerwowany tym, że w ogóle pomyślał o czymś takim. Nie obchodzili go inni ludzie. Liczyło się to, że ma szanse na ponowne spotkanie ukochanego brata, bez konsekwencji. Był tak zdesperowany, że nawet nie zabrał ze sobą swojej torby szkolnej. Wybiegł ze szkoły, padał deszcz. Nie obchodziło go to, nic go już nie obchodziło. Dudnienie ciężkich kropel o chodnik towarzyszyło Jerro przez całą drogę do domu.

Za chwilę go nie będzie, cieszył się jak nigdy.

– Umrę – powtórzył sobie w myśli z uśmiechem na twarzy.

– Umrę i w końcu się spotkamy, Mark – Z jego oczu popłynął wodospad łez. Nie łez smutku, na pewno nie. To były łzy radości. Pierwsze i ostatnie takie łzy w jego życiu. Chodził niespokojnie po kuchni, szukając leków nasennych należących do jego rodzicielki.

Przez cały ten czas śmiał się i pośpieszał.

– Szybciej, no gdzie to jest? Zaraz się spotkamy Mark, przyrzekam! – Wyciągnął z nowoczesnej szuflady opakowanie tabletek, po czym pędem pobiegł na górę, wchodząc co drugi schodek. Wpadł do pokoju, usiadł na łóżku i odetchnął. Zmierzył wzrokiem biało-niebieskie opakowanie. Po zastanowieniu chwycił kawałek papieru, długopis, po czym z uśmiechem na ustach i łzami płynącymi po policzkach napisał – Idę w odwiedziny do Marka, nie wrócę – Rzucił długopis w bok, a potem wyjął cztery rzędy środków nasennych.

– Żegnaj świecie – Łyknął wszystkie na raz i spokojnie położył się na łóżku w oczekiwaniu na śmierć.

Zbiór one-shotówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz