VI. Rodzinny dom

31 7 0
                                    

Powinnam przewidzieć fakt, że nerwowe upychanie stosu ubrań do walizki na pół godziny przed moim pociągiem z Blyth to zły pomysł. Jednak w ciągu dwudziestotrzyletniego życia już nie raz przekonałam się, że nie jestem najlepsza w planowaniu.
-Kuźwa! -narzekam sama do siebie kiedy walizka nie chce się dopiąć.
Klękam w końcu na podłodze obok możliwego powodu mojej dzisiejszej porażki i zapieram ekspres z obu stron wykorzystując sto procent mojej mocy, w końcu ją dopinam. Rzucam się więc po domu biegając w tę i z powrotem sprawdzając, czy wszystko jest powyłączane. Kiedy dochodzę do wniosku, że o jedenastej czterdzieści wyruszę do Londynu czuję nagły przypływ adrenaliny, dzięki któremu powinnam zdążyć. Wypadam z domu w moim jeansowym kombinezonie i białych trampkach jak błyskawica, rzucając walizką na prawo i lewo. Jedna taksówka stoi niedaleko tak więc wbrew moim zasadom postanawiam skorzystać z opcji joggingu.
-Do Blyth Centre!- mówię kierowcy zdyszana.
Chyba wyczuł, że muszę tam być w nie więcej niż dziesięć minut, bo przez całą drogę drżę o życie. Pozwalam sobie jeszcze na krótkie, kontrolne spojrzenie na moją walizkę, by upewnić się czy nagle nie eksploduje. Kiedy zatrzymujemy się przed ceglanym, starym peronem z wielkim napisem Blyth Centre o godzinie jedenastej trzydzieści wiem, że wygrałam życie. Jest tu tak samo szaro, jak było na wiosnę. Przynajmniej rano udało mi się zakupić bilety przez internet, dzięki czemu mogłam skorzystać z automatu biletowego i uniknąć stania w kolejce, która by mnie pogrążyła. 
"Peron drugi, stacja pierwsza. Klasa numer jeden. Miejsce numer czternaście." - studiuję bilet tak, aby wykluczyć pomyłkę. Niecałe pięć minut oczekiwania i na peron wjeżdża stary, niebieski pociąg skrzypiąc przy tym i hałasując. Dzięki mojej dzisiejszej walce z walizką czuję, że mam więcej siły, bo drzwi od wagonu puszczają zaskakująco łatwo. Przechodzę wzdłuż trzy wagony i w końcu natrafiam na swoje miejsce. Ostrożnie rozsuwam metalowe drzwi z czerwonymi zasłonami i oddycham z ulgą. Jedynym plusem tej stacji jest fakt, że mało kto tutaj wsiada, tak więc mam trochę spokoju. Obsuwam stare okno w dół i wciskam walizkę nad siedzenia, siadając przodem do kierunku jazdy. Nigdy nie siadam tyłem, ponieważ cierpię na chorobę lokomocyjną i mogłoby to się skończyć źle. Przypominam sobie jeszcze o tym,  że miałam zatelefonować do Milo z dawnej stacji FM-UK. Rano przejrzałam ofiarowaną mi jakiś czas wcześniej kasetę. Doszłam do wniosku, iż nie ma na niej nic, czego jeszcze mogłabym się dowiedzieć. Wyciągam Iphone'a którego naładowałam na maksa bo wiem, że za cztery godziny babcia będzie wydzwaniać do mnie i pytać o godzinę dojazdu. Najgorszym co może być jest fakt, kiedy ktoś z twojej rodziny próbuje się do ciebie dodzwonić, a ty dopiero po czasie zauważasz czterdzieści nieodebranych połączeń.
    Poważnie. Armagedon.
Wyjmuję z mojego ulubionego czarnego plecaka podręcznego niebieski, prosty portfel i przeglądam go w poszukiwaniu za wizytówką Milo Petersona. Na białym prostokątnym papierze widnieje napis: ,,Milo Peterson - audytor." Nieźle się ustawił w tej swojej stacji radiowej. Wpisuję numer i czekam na połączenie. Odbiera praktycznie natychmiast.
-Milo Peterson, słucham?
-Tutaj Anne Ophelia. Pożyczałam ostatnio nagranie z audycji radiowej. Chciałam spytać, czy mogę je zwrócić dopiero za tydzień.
-Anne! Oczywiście. Myślę, że nawet znajdę czas na wspólną kawę. Zapraszam. Nie musisz mnie uprzedzać przed swoją wizytą. - brzmi jak rozśpiewany skowronek co sprawia, że czuję się dziwnie.
-Dziękuję, ale nie sądzę żeby to było konieczne. - staram się brzmieć miło, lecz pewnie przypominam starą kwokę. Ostatnie czego teraz potrzebuję to randkowanie.
-Nalegam.- Nie ustępuje Milo, wciąż próbując mnie namówić, więc w końcu się zgadzam, by mieć to z głowy.
    Wzdycham, mając nadzieję, że nic ode mnie nie chce.
Trzy stacje dalej odwiedza mnie konduktor i sprawdza bilety. Jego niebieski strój w połączeniu ze sztywną, postawioną na czubku czapką, przypomina mi wyglądem marynarza. Zaznacza coś na biletach, oddaje mi je i wychodzi.
Zaczynam przyglądać się mijającym mnie widokom. Połacie lasu i mosty, dzięki którym pokonujemy rzekę wywołują we mnie myśli na temat tego, jak mali jesteśmy.
Godzinę drogi od Londynu otwierają się drzwi do mojego przedziału i dosiada się do mnie jakaś punkowa dziewczyna ze słuchawkami w uszach. Muszę przyznać, że jest naprawdę piękna, chociaż raczej starsza ode mnie. Staram się nie zerkać na nią za często. Nie chcę, by wzięła mnie za dziwaczkę. Turkusowe włosy zdecydowanie pasują do jej czarnej sukienki i dziwnych, dużych butów czarnego koloru. Zaczynam rozmyślać o jej dzieciństwie, o tym czy musiała uciekać z domu, a może wręcz przeciwnie. Może jej rodzina kocha jej pasje, szanując każdy wybór swojej córki.
Kiedy zwalniamy z charakterystycznym skrzypnięciem, mija mnie duży napis głoszący o tym, iż jestem u celu. Wychodzę z trudem z wysokiego pociągu, przysiadam pod jednym z wielu zegarów, na drewnianej peronowej ławce i piszę sms-a do babci, ubiegając jej przyszły telefon:
-Będę niebawem.
Sprawdzam jeszcze w lusterku swoją twarz i dochodzę do wniosku, że dziś wyglądam całkiem dobrze, a kręcone włosy luźno opadające na ramiona, to dobry wybór.
Ze stacji King's Cross do Barnsbury dzieli mnie tylko dwadzieścia minut drogi. Nie chcę przedzierać się z walizką komunikacją, więc korzystam ponownie z taksówki.
Kiedyś zbankrutuję przez to wożenie.
Roznosi mnie z radości kiedy znajduję się pod domem.
    Moim domem.
To miejsce, w którym w końcu mogę odpocząć od zmartwień, stresu czy tajemnic wiszących nad miastem. Z murowanego piętrowego domu wyskakują mi na przywitanie dziadkowie. Cegiełki, które pokrywają ściany domu, idealnie pasują do zadbanych, doniczkowych kwiatów, znajdujących się pod każdym z czterech frontowych okien.
-Ann! - rzuca mi się na ramiona najpierw babcia, potem dziadek. To najbliższe osoby w moim życiu. Babcia Judy ufarbowała włosy na piękny, miedziany blond. Ubrała też jedną ze swoich lepszych, pudrowych sukienek za kolano, pasujących z białymi, niskimi obcasami. Mimo wieku, można pozazdrościć jej figury i wysokiego wzrostu, którego mi niestety jest brak. Patric, to znaczy dziadek założył niebieską koszulę, wpuszczoną do czarnych, sztruksowych spodni, komponujących się ze zwykłymi półbutami. Przez wiosnę nabrał on trochę tuszy, co zdecydowanie poszło mu na zdrowie. Wyglądają idealnie, jak zawsze. Tuż za progiem pięknych, białych drzwi wita mnie zapach babeczek.
-Mmm, to babeczki jogurtowe?- pytam pociągając nosem.
Babcia wie, że są to moje ulubione babeczki i jest to też jedyny przepis, który znam na pamięć.
Siadamy wszyscy na miękkiej, beżowej kanapie w przeszklonym salonie.
-Kochaniutka, powiedz tu nam. Jak ci się w tym Blyth żyje? Poznałaś kogoś?
   Oho, zaczyna się.
-Babciu, wiesz przecież, że pojechałam tam tylko za dobrą ofertą pracy. Daję sobie radę. - mówię, siląc się na najszczerszy uśmiech, jaki mogę. Myśl o Blyth przynosi natychmiast do mnie temat ostatnich wydarzeń. Robi się niepokojąco, a przesadna dokładność wszystkich tylko potwierdza fakt, że nie można niczego przeoczyć. Nie chcę, by dziadkom czy całej Anglii groziło niebezpieczeństwo.
-Anne? - wyrywa mnie z zamyślenia głos dziadka.
-Przepraszam! Po prostu te babeczki pachną tak pięknie, że nie mogę doczekać się kiedy je zjem.- mówię, śmiejąc się przy tym.
Od razu rozlega się głośne pikanie piekarnika a babcia wstaje i praktycznie biegiem dociera do za dużej jak na ten dom, staromodnej kuchni.
-Ta dam!
Moim oczom ukazuje się tacka, którą Judy ze swoimi rękawicami kuchennymi kładzie ostrożnie na podstawce. Wypełniona jest stosem idealnych babeczek, to też czuję, że przytyję co najmniej pięć kilogramów.

Wieczór nadbiega zbyt szybko. Rozmawialiśmy dobre kilka godzin i kiedy nastała dwudziesta dziadkowie poszli szykować się do spania. Dopiero teraz wnoszę po drewnianych schodach, do pierwszego pokoju po lewo wszystko to, co ze sobą przywiozłam.  Otwieram drzwi i natychmiast dobiegają do mnie wspomnienia. Pokój z wrzosowymi ścianami, białymi nowoczesnymi meblami i takim samym łóżkiem to moja oaza. Dziadkowie zawsze starali się, by wyglądał najnowocześniej ze wszystkich pomieszczeń, co często przyprawiało mnie o wyrzuty sumienia. Nad łóżkiem wisi jeszcze mój obraz oceanu, który namalowałam będąc w gimnazjum.
    Kiedyś szło mi to świetnie.
    A potem rzuciłam ten talent w zapomnienie, kiedy pewnego wieczoru podsłuchałam babcię mówiącą przez telefon o tym, że mam go po matce. Nie chcę n - i - c mieć po matce. Domyślam się, że czasami utrzymują kontakt. To znaczy, jeśli akurat ona nie będzie zajęta codziennie innym facetem, a babcia będzie wystarczająco uparta by dzwonić po kilka razy aż do skutku. Siadam w czerwonej pufie wypełnionej czymś  w rodzaju styropianu i zapadam się w niej, przywodząc bolesne wspomnienia raz po raz. W końcu decyduję się wziąć prysznic. W ciasnej łazience i modnych szaro-beżowych kafelkach na ścianie nie zmieniło się nic. Stoi tu nadal moja niebieska szczotka do zębów, którą zostawiłam kilka miesięcy temu.
Gorący prysznic zmywa ze mnie zmartwienia o ludzkość, owijam się ręcznikiem i biegnę do pokoju w celu neutralizacji ogarniającego mnie zimna. Na telefonie miga światełko. Odblokowuję go i widzę wiadomość:
-Wszystko okej? Nie odpadło żadne kółko z walizki? - To Andrew. Odnoszę wrażenie, że czuje się zmartwiony brakiem odpowiedzi na ostatnie jego pytanie w Blyth.
-Żyję, podróż z punkową laską i jej głośną muzyką nie była taka zła. To tylko cztery godziny. - odpisuję i odkładam telefon, szykując się do snu.
W nocy dostałam chyba kolejną wiadomość, lecz nie miałam siły jej sprawdzić. Rano też o tym zapominam. Przy śniadaniu babcia oznajmia mi, że powinnam obejrzeć nową kawiarnię, którą to z dziadkiem zachwycają się od kilku miesięcy. Wcześniej prosi jeszcze, bym wypieliła kilka chwastów z ogródka, ponieważ ból pleców nie pozwala jej się za często schylać.
Kiedy przechodzę na tylną część domu dochodzę do wniosku, że to trochę więcej niż kilka chwastów. Powinnam przyjeżdżać tu częściej. Zakładam rękawiczki i biorę łopatkę oraz małe grabki ruszając bojowo na chwastogród. Czuję się prawie tak samo, jak podczas eksploracji starej łodzi w Port Blyth. Tym razem jednak nie muszę się niczym przejmować. Po kilku godzinach walki z grządkami oraz jednym robakiem zauważam, że ogród jest naprawdę ładny. Trochę więcej mojej troski i z pewnością nabrałby kolorów. Przypominam sobie, że w nocy dostawałam sygnały raz po raz. Po względnym ogarnięciu się, idę na górę. Słyszę po drodze w telewizji, że nad portem przewidują kolejny sztorm.
    Znowu?
    Niech morze oszczędzi tym razem kolejnych tragedii.
Otwieram drzwi do pokoju, a światełko telefonu miga nieprzerwanie wskazując, że czas w końcu sprawdzić o co chodziło.


FEARLESSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz