Rozdział Siódmy

739 47 4
                                    

Zakręcony Weekend

CzęśćPierwsza: Sobota Pełna Niespodzianek

Znajdowaniepod progiem ledwie żywego kolegi z klasy to nie sposób, w który ktokolwiekchciałby zacząć weekend. Szczególnie, jeśli jest to wcześnie rano.    

  •~(x)~• 

Ciemność. Nieprzenikniona, ciepła, otulająca niby matka kocem, obecna każdej nocy...

Więc gdzie się podziała ta ciemność? Dlaczego zastąpiona została dziwnymi wizjami wielkich robotów i innych, zupełnie niewyobrażalnych rzeczy?

Przecież nie śniła. Nie śniła od bardzo, bardzo dawna...

Natalie może i śniłaby dalej, gdyby nie pewien mały, drobny szczegół – jej kołdra najwyraźniej postanowiła dostać nóżek i zwiać, albo po prostu została z niej brutalnie ściągnięta. Jeżeli by obstawiać drugą opcję, w tym domu żyła tylko jedna osoba, która mogłaby to zrobić. Dziewczyna z początku zaklęła i spróbowała się skulić i spać dalej, ale ze względu na niską, nieco powyżej dwudziestostopniowa temperaturę pokoju, było to absolutnie niemożliwe. Gęsia skórka pojawiła się niemal natychmiast, a ciemnowłosa już po chwili trzęsła się na całym ciele z powodu kontaktu zimnego, wilgotnego powietrza ze swoją skórą – zazwyczaj było to przyjemne uczucie, ale nie zaraz po przebudzeniu!

- Natalie, nie czas na to! Wstawaj, już! – po pokoju rozległ się głos, kłując boleśnie wyostrzone, będącej jeszcze w półśnie, zmysły Natalie. Czyli jednak druga opcja, a głos Marabeth, bliski i daleki, głośny i cichy zarazem kłuł w bardzo irytujący sposób. Natalie z głośnym westchnieniem potarła oczy, przewaliła się na plecy i zamrugała. Jej pokój, jej kochana, ciemna nora była... Jasna. Za jasna. Wszystko było jasne. I bardzo, bardzo niewyraźne, a mimo tego nie dało się pomylić owego pomieszczenia z niczym innym.

- Jezuuu... - Jęknęła cierpiętniczo, mrużąc oczy.

- Nie „Jezuuu" tylko „Babciu" jak coś. Nie ten rodzaj, nie to imię – prychnęła Marabeth, bardzo słyszalnie podenerwowana. Natalie spojrzała na nią ciekawsko i sięgnęła pod poduszkę, po telefon. Włączyła go, spojrzała na wyświetlacz i po chwili myślenia, co tam pisze – zaklęła o wiele, wiele szpetniej niż wcześniej. Siódma dwadzieścia dziewięć.

Siódma. Dwadzieścia. Dziewięć.

- Za jakie, do cholery, ja się pytam, grzechy!? – zawyła jak ranione zwierzę, rzucając wściekle telefonem. Spojrzała na babcię już nie tak bardzo zaspanym wzrokiem, z pytaniem i wyrzutem w oliwkowych oczach.

- Gdy budziłabym cię, gdyby nie było ku temu ważnego powodu? – syknęła Marabeth. Natalie dopiero teraz zauważyła, że kobieta jest w swojej pomiętej, brązowej koszulinie nocnej w niezapominajki, a jej ciemnobrązowe, poprzeplatane szarymi pasemkami włosy znajdują się w malowniczym nieporządku, zupełni jakby były ze szczotką na bakier. Jak zawsze zresztą rano tuż po przebudzeniu.

- O co chodzi?

- Jakiś chłopak siedzi pod bramą, zapewne od dłuższego czasu.

- Co to do cholery jest?! – wysyczała głośno dziewczyna, momentalnie wstając. – Jakiś wysyp pechowych zdarzeń? Wiem, napiszę książkę. Zatytułuję ją „Pechowe przypadki Natalie O'Correl"! Co niby, wielkie mechy to za dużo? Za jakie grzechy ja się pytam? Za jakie!? – krzyknęła, zwieszając nogi z łóżka i chowając twarz w dłonie, po czym westchnęła ciężko. Przeczesała włosy, wzięła dwa głębsze oddechy i szybko wcisnęła nogi w zielone kapcie z króliczymi uszkami, niemal w tej samej chwili ruszając słyszalnie podenerwowanym krokiem z piwnicy na powierzchnię. Jeśli korytarz łączący jej pokój byłby scenerią z Indyjskiego horroru i mieściłby się w nim jakiś potwór, owa maszkara zapewne uciekałaby w tej chwili szybciej, niż jakby goniło ją stado wściekłych, głodnych wilków. Wąskie usta wygięte w paskudnym wyrazie, zmarszczone brwi i nos, pałające wręcz furią oczy – Natalie w tej chwili, nawet bez charakteryzacji, mogłaby robić za istotę z piekła rodem. Budzić ją o tak nieboskiej godzinie? Natalie? I to w weekend? Przecież to wołało o pomstę do nieba i wszystkie dziesięć plag! Ktokolwiek był tego powodem, powinien się bać. Dwoma susami przemierzyła schody i trzasnęła drzwiami, poprawiając nieco za duże, czarne spodnie dresowe. Przemierzyła szybko salon i wypadła przez oszklone drzwi, tupiąc kapciami po schodach. Pod bramą, a właściwie za nią, faktycznie ktoś leżał. Jakiś skulony, niebiesko-brązowy kształt. Bez okularów z odległości tych kilkunastu metrów praktycznie nie widziała zarysów metalowego ogrodzenia, tylko kolumny z piaskowca. Dopóki nie podejdzie bliżej, na ma opcji, by mogła powiedzieć, kto to. Zaszurała wściekle kapciami po ścieżce i kilkoma krokami dotarła do bramy, otwierając ją gwałtownie. Dopiero wtedy, patrząc na skuloną masę ubrań, mogła się zorientować, kto to w ogóle był.

Starlight (Transformers: Prime - PL)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz