Część V

798 34 1
                                    

To pierwszy z rozdziałów, w którym przewijają się wersy piosenki, którą macie u góry.

Sobota. Ulubiony, a jednocześnie najbardziej znienawidzony przez Hermionę dzień tygodnia. Dlaczego? Bo sobota, równa się Australii. Co złego jest w niej samej? W sumie nic. Bo to na przykład dzięki tym cotygodniowym wycieczkom Hermiona była tak pięknie, delikatnie opalona, czym zawsze oczarowany był Martin. Czy jej wspaniałe fotografie, którymi wszyscy się zachwycali - one w większości pochodziły właśnie stąd.
Dziewczyna jak dziś pamiętała jak zaszczepiała w umysłach rodziców chęć życia w Krainie Kangurów, jak z kominka znikały jej zdjęcia, jak zapominali, że mają córkę...* To właśnie poszukiwania rodziców były jej prywatnym projektem i wcale go nie lubiła.
Siedząc przy stole i jedząc bagietkę z twarożkiem spojrzała na zegarek. Była dziewiąta rano, ale w Australii. Najwyższy czas, by się zbierać. Zmiana czasu to był dosyć kłopotliwy aspekt jej podróży. Mało wtedy sypiała, nie przeszkadzało jej to zbytnio, ale też nie napawało optymizmem. Westchnęła. Miała już tego dość. Czy raczej swojej głupoty i bezsilności. Bo jak już instalowała w umysłach rodziców, że chcą przenieść się do Australii, to czy nie mogła przy okazji sprecyzować, że mają mieszkać na przykład w Sydney? Otóż nie mogła. Gdyby tak postąpiła śmierciożercy mogliby to z niej wyciągnąć, a tak wiedziała tylko jedną, przeklętą rzecz: że musi przeszukać cały kontynent. Sięgnęła po swój tablet, w którym miała notatki dotyczące poszukiwań rodziców. Od roku jeździ z miasta do miasta - poczynając od tych największych, by pewnego dnia - oby jednak nie - skończyć na jakiejś australijskiej wsi, w poszukiwaniu swoich rodziców. A że szuka ich już rok, może to świadczyć o tym, że z marnym skutkiem.
Spojrzała na kolejne miasto na jej liście, zabrała swoją magiczną torebkę z przeróżnymi rzeczami jak na przykład pokaźnych rozmiarów mugolski aparat fotograficzny i teleportowała się do Gold Coast. I co z tego, iż wiedziała, że ludzie których poszukuje nazywają się Wendell i Monika Wilkinsowie, skoro nadając im takie nazwiska doskonale wiedziała, że są to najbardziej popularne imiona w Australii i ludzi o takim imieniu i nazwisku jest niemal cały kontynent.
Przemierzała jedną z uliczek w swoich ulubionych szpilkach. No cóż, buty te wyraźnie nie nadawały się do biegania, ale do zwykłego przemierzania miasta dla Hermiony były idealne. Szła z wysoko podniesioną głową, prostując swoje długie, zgrabne nogi. Mimo ciemnych okularów jej bystremu wzrokowi nie mógł uciec żaden szczegół. W końcu zawsze mogła spotkać swoich rodziców gdzieś na ulicy.
Wyciągnęła z torebki swój tablet i przeanalizowała drogę do urzędu miasta. Nie było daleko, co więcej, bardzo lubiła spacerować po Australii. Idąc przyglądała się mijanym ludziom - z jednej strony z czystej ciekawości, z drugiej była detektywem. Hermiona przemierzając australijskie uliczki często myślała o tym jak teraz wygląda życie jej rodziców - jakich mają znajomych, jaki mają zawód, o czym w tej chwili rozmawiają, czy jak wygląda ich dom. To, że myśli o tym tylko w trakcie ich poszukiwań nie jest przypadkiem, będąc w Anglii zwyczajnie nie pozwala sobie na melancholię. Pod tym względem naprawdę idealnie wybrała swoją pracę, bo jeśli tylko dojdzie do wniosku, że jej myśli mają zbyt wiele swobody i pozwalają sobie na sentymenty, wtedy sięga po akta jakiejś spawy i pracuje. Coś jak...
Terapia.
Hermiona wiele poświęciła i każdy to wiedział. Dlaczego nikt tego nigdy nie kwestionował? Bo utracenie kogoś, kto sam chciał oddać za ciebie życie, to nie to samo, co dobrowolne pozwolenie na utratę rodziny. Co do terapii, nigdy się na nią nie zgodziła. To znaczy raz prawie się zdecydowała, ale potem wszystko w jej życiu się poprzestawiało, teraz robi to co robi i jest jaka jest.
W urzędzie poszło tak samo jak w sierocińcach, szybko i bez zbędnych pytań. Co więcej, było nawet łatwiej bo informacji dostarczał jej jakiś Australijczyk w średnim wieku, który wyraźnie miał ochotę na bliższą znajomość. Nie miał jednak szans - kompletnie nie jej typ, więc skończyło się tylko na miłym uśmiechu. Potem Hermiona już tylko przemierzała miasto w poszukiwaniu odpowiednich domów, jeśli jednak kogoś w domu nie zastała (pod pretekstem ankiety „Co się ludziom podoba w Wielkiej Brytanii?"), to dokładnie obfotografowała dom, również w miarę możliwości, jak najwięcej z jego wnętrza. W tej pracy zawsze bardzo pomagało zaklęcie Cameleona, dlatego też pewnego dnia dostrzegła, że stało się jej ulubionym.
Wracając postanowiła, że przejdzie się brzegiem oceanu. Zdjęła buty i mocząc nogi po kostki szła w świetle zachodzącego już słońca. W rękach trzymała swój aparat z ogromnym obiektywem, robiąc zdjęcia napotkanym ludziom. Uwielbiała, kiedy wiatr smagał jej twarz rozwiewając jej włosy. W połączeniu z obijającymi się o nogi falami dawało to poczucie błogości i wewnętrznego spokoju.
Utopia.
Ludzie przyglądali się jej z nieskrywaną fascynacją - co przyjmowała z uśmiechem - gdy chodząc po promenadzie, od stoiska do stoiska, przyglądała się różnym przedmiotom, wybierając zawsze te najbardziej oryginalne dzieła. Tak naprawdę oddaliła się od morza na więcej niż 300 metrów, tylko dlatego, że chciała kupić kwiaty. Uwielbiała białe róże, to też właśnie one towarzyszyły jej w pracy.
Hermiona, jak co tydzień, nie wiedziała czy cieszy się z aktywnie spędzonego dnia, czy też nie. W końcu rodziców nadal nie znalazła. Ale to właśnie te wyjazdy tak bardzo ją odmieniły i nawet gdyby chciała nie potrafiła tego żałować. Nie była już tym kim kiedyś, ale ta zmiana dawała jej siłę, której bardzo potrzebowała.

Szukajcie a znajdziecie - Dramione✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz