Zanim otworzyłam oczy poczułam na twarzy powiew mroźnego, ostrego powietrza. Wdarł się do moich nozdrzy i pod przymknięte powieki tak niespodziewanie, że zadrżałam. Zamrugałam kilka razy, wycierając rękawem kurtki łzy i spojrzałam za siebie, nie odrywając się od ciała Snape'a.
Pusta, kamienna przestrzeń. Sterylna biel rozpościerająca się po sam horyzont. Na moment wstrzymałam oddech, zafascynowana nadnaturalnie pięknym krajobrazem. Żadnych drzew, żadnych krzewów — jedynie śnieżnobiała płyta i zamarznięte jezioro, daleko przed nami.
— Gdzie jesteśmy? — wyszeptałam, zerkając w górę. Snape z twardym wyrazem twarzy wpatrywał się w przestrzeń nad moją głową, a jego ręka wciąż obejmowała mnie w pasie. Nie zabrał jej, czego się nie spodziewałam.
— A co ci to przypomina? — spytał, patrząc na mnie z uniesioną brwią. Speszyłam się i jeszcze raz rozejrzałam się po okolicy.
— Norwegię? Finlandię? Coś skandynawskiego — odparłam cicho, wpatrując się w charakterystycznie surowy krajobraz. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że znajdowaliśmy się na fiordzie; morskim klifie wysoko, wysoko ponad poziomem morza. Rozbijające się fale u podnóża skalnego występu dotarły do moich uszu, a aklimatyzujący się umysł zaczął wyłapywać coraz więcej szczegółów. Jezioro okazało się morzem i wcale nie było zamarznięte, jak na początku sądziłam. To niezliczona ilość lodowych odłamków pływała po jego powierzchni, tworząc złudną iluzję skorupy.
Ciągnięta jakąś niezrozumiałą chęcią oderwałam się od Snape'a i powoli ruszyłam przed siebie, zbliżając się do krawędzi ustępu. Wiatr przybierał na sile z każdym moim krokiem, a łzy wyciskane przez jego silne podmuchy zbierały się w oczach szybciej, niż dawałam radę je ścierać. Zaczerpnęłam powietrza do płuc, przez moment przyzwyczajając się do jego ostrości. Wszystko, co rejestrowały moje oczy... było zbyt piękne. Zupełnie jak we śnie.
Odwróciłam się w stronę Snape'a, który nie poruszył się nawet o krok.
— Nie znajdą nas tu? — wyszeptałam, niepewna czy w ogóle usłyszy mnie przez jęki lodowego wiatru. Snape jednak spojrzał na mnie uważnie i zmarszczył czarne brwi. Cała jego sylwetka niezwykle odznaczała się na tle śnieżnobiałego krajobrazu i dodawała mu charakteru.
— Znajdą. Ale nie mamy innego wyjścia — odparł lodowato. Nie wiedziałam czy z powodu jego słów czy nagłego podmuchu powietrza, ale przez moje ciało przeszedł przeraźliwie nieprzyjemny dreszcz. Założyłam na piersiach ręce, chcąc ogrzać się chociaż trochę własnym, powoli ulatniającym się ciepłem. — Chodź.
Odwrócił się i zaczął iść w kierunku niewielkiego domu, który dopiero teraz zauważyłam. Im bliżej się znajdowaliśmy tym bardziej zauważałam, jak wyblakłe ściany zmieniły barwę z białego w szary. Z pewnością były niegdyś białe, sądząc po gradiencie, jaki się wytworzył dookoła drzwi i pod załamaniem dachu. Jednopiętrowy budynek stał samotnie w otoczeniu niewielkiego ogródka, ogrodzonego niskim, delikatnym płotem. Ławka przed frontowymi drzwiami straciła swój kolor, a wiatr zdarł z niej większą część lakieru. Podobnie jak z drzwi i framug okien.
— Kto tu mieszka? — spytałam, kiedy zbliżyliśmy się do drzwi wejściowych.
— Ktoś, kogo z pewnością się tu nie spodziewam — powiedział Snape, co zaskakująco zabrzmiało nieco nostalgicznie. Zupełnie jakby żałował, że gospodarz nie może go przywitać. W głowie zapaliła mi się lampka i byłam niemal pewna, do kogo należał niegdyś ten dom. Nie odezwawszy się jednak ani słowem przekroczyłam próg za profesorem, wchodząc do opuszczonego budynku, którego wnętrze przykrywała gruba warstwa kurzu i brudu.
Wysłużona kanapa stała na środku pokoju, który najprawdopodobniej pełnił kiedyś funkcję salonu. Stęchły koc przykrywał ją w połowie, a jego kraciasty wzór był jedyną rzeczą wyróżniającą się w otoczeniu. Na ścianach wisiały stare, zardzewiałe karnisze, a w korytarzyku naprzeciw drzwi leżał szaro-bury dywan. Wszystko okryte niepokojącym półmrokiem. Wszystko przypominające pobojowisko. Brudne okna wpuszczały do domu niewiele światła, oświetlając resztki stolika do kawy, przewróconą lampę, rozbite szło pod meblościanką. Wyciągnęłam z kieszeni spodni różdżkę i szepnęłam:
— Lumos.
— Zostań tu — zakomenderował Snape i ruszył ku drzwiom na prawo od wejścia. Patrzyłam jak znika w niewielkim pokoju, który przypominał gabinet, ale nie zamierzałam za nim iść. Nadal czułam się przeraźliwie zmęczona po wszystkim, co miało miejsce tej nocy. Zerknęłam na godzinę, a zegarek na nadgarstku pokazał kilkanaście minut po czwartej.
Wtedy moją uwagę przykuło coś leżącego na ziemi, niemal dokładnie pod moimi nogami. Zdjęcie. Ruchoma fotografia przedstawiała przystojnego mężczyznę, o nieco kwadratowej szczęce i dużych, głęboko osadzonych oczach. Kucnęłam, aby lepiej mu się przyjrzeć i delikatnie podniosłam papier, wyciągając go z resztek stłuczonej oprawki. Wysoki, krótko ścięty szatyn patrzył prosto w obiektyw, nie uśmiechając się, wyglądając jak posąg. Pod palcami poczułam, że z tyłu, pod fotografią mężczyzny, znajdowała się jeszcze jedna. Ten sam człowiek obejmował ramieniem szczupłą, niewysoką kobietę o krótkich blond włosach. Między nimi znajdowała się drobna, nie dalej niż czteroletnia dziewczynka. Z twarzy niemal identyczna jak mężczyzna. Wielkie, roześmiane oczy patrzyły w górę, a szeroki uśmiech sprawił, że w gardle pojawiła mi się gula.
Usłyszałam trzaśnięcie szuflady i kroki profesora Snape'a. Odwróciłam się do niego, a kiedy zauważył fotografię w mojej ręce zmarszczył brwi.
— Ray Svenson? — spytałam ze ściśniętym gardłem, a mężczyzna przytaknął. W jego twarzy było jednak coś przerażającego, jakiś cień, który przestraszył mnie nie na żarty.
— Nasz plan B — wyjaśnił sucho. Wyciągnął dłoń i odebrał mi torebkę, wracając do gabinetu. Czułam się zbyt słaba, aby pytać, co robi. Przysiadłam na kanapie, wpatrując się w postać Raya. Z postawy bardzo przypominał profesora Snape'a, nieco się garbił, zupełnie jakby ciągle przygotowany był do uskoku. Diametralnie różnił się od samego siebie przy rodzinie. Tamten mężczyzna wydawał się zrelaksowany, odprężony. Szczęśliwy.
Zdałam sobie sprawę, że patrzę na twarze trzech martwych osób. Bałagan w mieszkaniu świadczył o walce, która musiała mieć tu miejsce. Odwróciłam fotografię drżącymi rękoma. Erika i Ray Svenson. Oraz ich córka — Sonia. Tępo wpatrywałam się w roześmianą dziewczynkę, której jasne włosy upięte w dwa kucyki falowały, pod wpływem ruchu jej ciała. Uwieszona nóg rodziców spojrzała do góry, kiedy ojciec z uśmiechem połaskotał ją pod pachą i podniósł wysoko nad ziemię. Serce na moment wypełniła mi radość i spokój, których dawno nie czułam.
Otarłam twarz z łez. Tak bardzo chciałam, aby wszystko okazało się złym snem, że niemal widziałam oczami wyobraźni resztę sceny, podczas której zostało zrobione zdjęcie. Kimkolwiek był Ray — a sądząc po postawie Snape'a musiał był przyjacielem — nie zasłużył na śmierć. Jego rodzina nie zasłużyła na śmierć. Powinni móc cieszyć się życiem, w świecie wolnym od przemocy, w świecie, gdzie każdy ma prawo być kim chce.
Poczułam coś kłującego pod udem. Przesunęłam się, lekko odkrywając kraciastą narzutę i zobaczyłam róg czegoś, co przypominało książkę. Zerknęłam na uchylone drzwi, za którymi wciąż krzątał się Snape i lekko wysunęłam przedmiot. Nie była to książka, jak przypuszczałam, a zeszyt. Notatnik, oprawiony w skórzaną oprawkę, bez żadnego napisu ani ozdób. Przełknęłam ślinę, delikatnie otwierając miękką okładkę i przerzuciłam kilka kartek w przód, orientując się, że trzymam w dłoniach coś w rodzaju pamiętnika Svensona. Zapisywał w nim przeróżne daty, notatki, przemyślenia. Już na drugiej stronie rzuciło mi się w oczy nazwisko profesora. Znali się, z tego wynikało, że przyjaźnili. Pytaniem było kim właściwie był Ray Svenson? I jak bardzo kluczowy był w kwestii naszego przetrwania?
CZYTASZ
II Sprzymierzeńcy ✔
Fiksi PenggemarPo ucieczce z Hogwartu Hermiona i Severus ukrywają się, próbując przystosować się do życia pod władzą Lorda Voldemorta. Mimo różnicy charakterów zmuszeni są do odnalezienia wspólnego języka i do połączenia sił, co w niektórych momentach okaże się tr...