Na dworze panował półmrok. Dochodziła ósma, ale wiosna nakazywała Ameryce pozostawać czynną coraz dłużej. Krople deszczu odbijały się od parapetów, okien i asfaltowych dróg czy leśnych ścieżek, przypominając o stanie pogody. Potem, gdy spełniły swoje zadanie, rozbijały się o jakiekolwiek podłoże na dobre. Zapominało się o nich.W jednym z niewielkich, lecz uroczych domków na przedmieściach, rozbrzmiewały wesołe śpiewy. Abby Griffin, szczęśliwa żona, matka i przyjaciółka, obchodziła swoje trzydzieste dziewiąte urodziny. Tuż po wykonaniu niezbyt oryginalnej piosenki, wokół kobiety w średnim wieku zebrali się bliscy, by obdarować ją szczerymi życzeniami oraz drobnymi bądź nieco pokaźniejszymi prezentami.
- Nie trzeba było - powiedziała, ściskając Raven Reyes - dziękuję ci.
- Nie narzekaj i przyjmij - latynoska podała jej pakunek.
Po tym, jak wszyscy zdążyli obsypać starszą Gryffin przydatnymi lub po prostu ładnymi rzeczami, przyszła kolej na córkę. Blondynka z okrągłą buzią przytuliła Abby, rozkoszując się znanym sobie, przyjemnym zapachem matczynych perfum i bliskości. Była do niej niezwykle przywiązana.
Nieśmiało wysunęła zza szafy solidnie zapakowany, płaski suwenir o dużym rozmiarze.- Mam nadzieję, że ci się spodoba - powiedziała cicho, odchodząc kawałek dalej, by móc przyjrzeć się reakcji.
Kobieta cierpliwie rozwijała upominek, aż dotarła do samego końca. Jej ciemnym, piwnym oczom ukazał się portret rodzinny.
- Z trudem udało mi się utrzymać cię z dala od strychu, w którym Clarke nad nim pracowała - uśmiechnął się Kane.
Wzruszyła się.
- No, to skoro wszystko już jasne - zaczęła znowu Raven i klasnęła w dłonie - jedzmy i pijmy z tego stołu wszyscy, bo jesteśmy cholernie głodni i spragnieni!
- Reyes, zważ na słownictwo - upomniała solenizantka.
Reszta wieczoru minęła im w miłej, przyjaznej, rodzinnej atmosferze. Nawet poza murami domku można było usłyszeć panujące wewnątrz radość i miłość.
»»»°«««
Clarke
Siedziałam zziębnięta na szkolnych schodach, dając głowie co chwila zawisnąć, w poszukiwaniu resztek porannego snu.
- Aż tak ci zimno? - zapytała zdziwiona Octavia, przysiadając się. Serdecznie objęła mnie ramieniem i na moim położyła swoją głowę.
- A tobie wygodnie? - zgrzytałam zębami, rozglądając się na boki. Niemal każde okno, które zauważyłam, okazywało się otwarte lub przynajmniej uchylone.
- Zgadza się - zachichotała.
- Masz czasem wrażenie, jakbyś nie pasowała do danego miejsca?
- Nie - odparła - wszędzie czuję się jak w domu. Chodzi o to, żeby akceptować rzeczywistość i wiedzieć, że nie na wszystkie szczegóły ma się wpływ.
- Zdaję sobie z tego sprawę doskonale, a nadal czuję się w tym mieście bardzo dziwnie.
- Urodziłaś się tu, jesteś po prostu znudzona otoczeniem - westchnęła - nie zaczynaj znów z tymi pokręconymi teoriami.
- W porządku - mruknęłam, wyraźnie zawiedziona. Nie tego typu odpowiedzi oczekiwałam. Miałam nadzieję, że od ostatniej takiej rozmowy, podejście przyjaciółki trochę się zmieniło.
Dzwonek, który się rozległ, był tak donośny, że niemal widoczny gołym okiem. Zadrżałam, jakby coś we mnie wstąpiło.
- Clarke? - rzuciła mi pytające spojrzenie, po czym podała rękę, by łatwiej mi było wstać.
CZYTASZ
Gdzieś pomiędzy
FanfictionŚmierć Komandor, stojącej na czele dwunastu klanów, nie nastąpiła. Zamiast tego, wszyscy ludzie zamieszkujący Ziemię, wysłani zostali do alternatywnej rzeczywistości przez wszechmocnego szamana. Zniknęli i Ziemianie, i Ludzie Lodu, i Ludzie z Nieba...