Rozdział 29 - Bojowy nastrój i dylematy

336 42 0
                                    


John Murphy

Nawet przez myśl mi nie przeszło, aby żałować wyboru, którego dokonałem. Zresztą, nikogo nie skrzywdziłem, zapewniłem sobie tylko dobre miejsce na dane przedstawienie, gdzie wcale nic nie utraciłem. Nie zostałem narażony na utratę wspomnień dzięki temu, że wraz z odrodzonym Finnem zgodziłem się wykonać parę rzeczy dla gościa o imieniu Arhideon. Co prawda sama nazwa mężczyzny niezwykle rozśmieszała, aczkolwiek zdecydowanie bardziej opłacało się stanąć po jego stronie mocy. Ci, którzy kiedyś byli moimi pobratyńcami, aktualnie należeli do grupy licznych wrogów. Sami się prosili, sami wygnali mnie z terenów, w których byłem bezpieczny i narazili na szwank życie. Tylko z powodu tego, że kilka razy zdarzyło mi się nawalić. Oni też to robili, psuli coś bez przerwy, jednak ich kółko wsparcia i wzajemnej adoracji budowało sobie niezniszczalne ściany wokoło. Pomimo iż wielokrotnie usłużyłem ludziom z Arki pomocą, potraktowali mnie jak potraktowali. Niesprawiedliwie. Chowałem we wnętrzu mnóstwo pretensji i żalu, nawet ogrom nienawiści. Dlatego ciągle grałem cichego obserwatora. Wolałem nie pchać się w środek bagna, z którym zmagali się od trzech lat. Wolałem nie ingerować, żeby nie dostać później odłamkiem ich reakcji.

Długo tak było, bo od wieczoru, którego tu trafiliśmy. Panowałem nad sobą, trzymałem się na dystans, w ryzach mając własne żądze i emocje. Pragnąłem zemsty głównie na Bellamym, który winien był pierwszej banicji, na jaką mnie skazano. I winien był też wielu innych krzywd, które zostały mi zadane. Wyrządził mi sporo cierpienia, sam unikając gniewu, drzemiącego we mnie przez te wszystkie lata. Prawdopodobnie w ogóle zapomniał o tym, że ktoś taki jak ja istnieje.

»»»°«««

Lexa

Podejmowanie decyzji zawsze było moim narzędziem. Robiłam to głównie dla ludzi, którzy oddali mi władzę nad sobą, rzadziej dla siebie. Odkąd pamiętam, wciskano mi nauki o tym, że miłość jest słabością, a emocje powinny bywać oddzielane od wyborów, które czynię jako Komandor. Od zalania dziejów tak popełniano największe błędy, więc gdy w moje życie wstąpiła Clarke z Ludzi Nieba, obróciło się to o sto osiemdziesiąt stopni. Pomogła mi dostrzec, że nie za każdym razem krew wymaga krwi. Że czasami warto odpuścić zemstę dla dobra ogółu nawet, jeśli tłum domagał się uświęcenia tejże tradycji. Nie chciałam być Komandorem Śmierci, zresztą, widziałam, co ten tytuł zrobił z Wanhedą. Nade wszystko pragnęłam, by moim dziedzictwem okazał się pokój, w którym dzieci naszego ludu mogłyby żyć bez prześladującego cienia tragedii za sobą. Zasada ciosu za cios i krwi za krew nie mogła być dłużej egzekwowana, nie we wszystkich przypadkach, które różniły się od siebie.

To, co postanowiłam w tym momencie, na pozór było przeciwne temu, czego żądali ode mnie poprzedni przywódcy. Jednakże doszłam do wniosku, iż nie powinnam robić czegoś tylko dlatego, że wcześniej tak postępowano. Poszłam po rozum do głowy, ale równocześnie bałam się, że przez to staję się coraz mniej ziemianką. A przecież czułam się nią, w pełni. Niestety słowa Lincolna nadal pobrzmiewały w moich uszach, przez co rodziły się w myślach liczne wątpliwości.

Czy postanowienie jest dobre? Czy właśnie tak zagwarantuje ludowi przyszłość, w której nie będą bali się o swoje życie?

Dylemat ten rozdzierał moje serce, a ja nie umiałam, jak nigdy wcześniej, wybrać od razu. Dosyć mi było wahania, przez które męczyły mnie koszmary. Dosyć miałam tego, że podobno przekształciłam się w kogoś, kim nie jestem, przez Clarke i przez przybycie w to dziwaczne miejsce. Dosyć miałam także tego, że dwie strony i dwa wybory kusiły równie mocno, przez co nie wiedziałam, gdzie podążać.
Przed chwilą pewna nowej decyzji, teraz z łzami w oczach dawałam się pożerać strachowi, któremu ulegać nie powinnam.

»»»°«««

Clarke

Przez to, że zostałam w domu, by malować obraz, który od miesiąca zamierzałam skończyć, nieumyślnie stałam się świadkiem sprzeczki pomiędzy mamą a Marcusem.
Moja ciekawska natura zwyciężyła, więc kucnęłam przy drzwiach i zaczęłam nasłuchiwać.

- Abby, to nie pora na spory. - pouczył - Musimy dojść do porozumienia, jeśli chcemy się stąd wydostać.

- Przedstawiłam ci tylko to, co według mnie byłoby najlepszym rozwiązaniem dla nas wszystkich. - burknęła.

- Naprawdę uważasz, że zostanie tutaj i czekanie na przysłowiowe zbawienie jest planem? To w ogóle nie jest żaden plan! - chyba uderzył pięścią w stół.

Nigdy nie widziałam ani nie słyszałam, by Kane się tak denerwował. Nie dziwiłam mu się, to, co mówiła moja mama nie miało sensu. Jej plan to nie był dobry plan, to była jawna rezygnacja.

- Nie jesteśmy w stanie zbudować maszyny, która przeniosłaby nas do naszego świata. - warknęła - Nie jesteśmy pieprzonymi Bogami, Marcusie, jesteśmy ludźmi i nawet w połowie nie tak mocnymi jak Arhideon.

- Raven zdołała przegryźć się przez zabezpieczenia i kody w czipie. - wspomniał - Mamy w grupie tą dziewczynę, inteligetnego mechanika i inżyniera, a ona zrobi, co trzeba. Mając ją i plecak, którego używał tamten człowiek, możemy zmienić los, który teraz dzielimy.

»»»°«««

Murphy

Wyznaczony dzień nadchodził szybkimi i wielkimi krokami, dlatego musiałem w końcu pokonać czas, który nie działał na moją korzyść. Z tego powodu ubrałem się i wypęłznąłem z króliczej nory. Zaledwie po godzinie dotarłem na miejsce, skąd miałem dobry widok na mieszkanie rówieśnika.
Odczekałem następną godzinę, wtedy siostra Bellamiego usunęła się z drogi, wychodząc gdzieś ze swoim ziemiańskim chłopakiem. Uśmiechnąłem się pod nosem, nucąc znaną tylko sobie melodię.
Zdążyłem zatrzymać drzwi, zanim się zamknęły. Bezszelestnie stawiałem stopy coraz wyżej, wspinając się po drewnianych schodkach.
Przystawiłem ucho do kolejnych drzwi, które napotkałem na swojej drodze do celu. Nie przeszkadzała mi ilość roboty, przyświecała mi wizja kuszącego zakończenia cierpienia, które sprawił mi chłopak siedzący tuż za ścianą. Szczęście, że Octavia nie domknęła i tego wejścia.
Po wślizgnięciu się do środka, odetchnąłem cicho. Od sukcesu dzieliło mnie około pięciu minut, które przeznaczyłem na lokalizowanie postaci o kręconych włosach.
Brał prysznic, co znowu zdawało mi się wszystko uproszczać. Wystarczyło, że podszedłbym odpowiednio blisko i wkroczył do akcji, owijając głowę ofiary grubą zasłoną lub szyję wężykiem od owego prysznica.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem.

Kwik, jaki z siebie wydał, nie przypominał w żadnym stopniu ludzkiego krzyku. Mocno trzymałem zasłonę, przyciskając do jego ust i nosa, uniemożliwiając mu oddychanie. Zdesperowany biedak starał się walczyć, bić mnie. Szarpał się tak, jak ryba wije się po schwytaniu w specjalną siatkę. Bawiło mnie to poniekąd, zapewne pamiętał, jak sam odepchnął mi krzesło spod nóg, gdy kilkadziesiąt osób z setki chciało mnie powiesić.

- Bell, chowaj, co masz, bo idzie siostrzyczka! Zapomniałam czegoś. - palnęła niespodziewanie, wchodząc do łazienki - John?! Bellamy!

Nie przewidziałem takiego obrotu spraw. Nie przewidziałem, że w efekcie, po tak długim planowaniu, to ja zostanę powalony na brudną podłogę w toalecie, widząc jeszcze swoją własną krew.


Gdzieś pomiędzy Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz