LexaObudziłam się i nagle zerwałam na równe nogi. Spróbowałam wyciągnąć miecze, ale nie było ich na swoim miejscu. Ba, nie wyczułam nawet pokrowców.
Grunt pod stopami wydawał się śliski i niepewny, dlatego, że ciągle posuwał się do przodu.
Oczy powoli przyzwyczajały się do jasności, jaką oferował słoneczny dzień, ale musiały przywyknąć także do nieobecności Clarke.
Nieco zagubiona na nieznanym terenie, odrętwiała po przymusowym śnie, rozejrzałam się dookoła.
Za moimi plecami, przed twarzą i obok mnie zuchwale rozpościerała się oceaniczna nieskończoność. Znajdowałam się na statku.Ktoś położył dłoń na moim odkrytym ramieniu, co było dowodem na to, iż naramiennika oraz reszty szaty również brakowało.
Mężczyzna był tęgi, niczym wojownicy z mojego ludu. Jego włosy i przystrzyżoną na krótko brodę przypruszała siwizna, a w spojrzeniu można było dostrzec łagodność.
- Dobrze się czujesz? - głos pasował do reszty wizerunku. Jego pytanie uderzyło z łoskotem o mój zmysł słuchu.
Uniosłam kąciki ust w delikatnym uśmiechu. Nie chciałam okazywać słabości, jednak nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Wolałam zachować zdrowy rozsądek i nie pokazywać się z mocnej strony.
- Szukam...- zastanowiłam się kilka sekund - mojej przyjaciółki.
- Jak się nazywa? - dopytał, odpowiadając uśmiechem.
- Clarke - suchość drapała mi gardło - Clarke Griffin.
Starszy człowiek odszedł na moment, by zaraz powrócić. W ręce dzierżył gruby zeszyt w skórzanej okładce. Dokładnie taki, w jakim ja kiedyś prowadziłam zapiski.
Przejrzał parę stron, marszcząc przy tym nos i zabawnie poruszając przerzedzonymi, brązowymi brwiami.- Przykro mi, ale nikogo o tym imieniu nie zabieraliśmy wczoraj z portu - odpowiedział, jakby sam był zawiedziony. Mówił szczerze - myślę, że przypłynie do ciebie za parę tygodni.
- Rozumiem - pokiwałam głową - możesz odejść.
- Co?
- Powiedziałam, że możesz iść - powtórzyłam się, trochę podminowana.
- Pójdę, gdy kapitan mnie zawoła - usiadł na ławce, a ja odsunęłam się na bezpieczną odległość.Zamilkłam.
- No nie bój się mnie, nic ci nie zrobię. Jesteś cholernie nieufna, prawda?
Nieustępliwie milczałam.
- Jestem Jack - przyznał - na zastępstwo kapitana opiekuję się pasażerami. Wcześniej widziałem twoje wyposażenie - mruknął, jakby coś przyszło mu do głowy.
- Gdzie ono jest? - burknęłam.
- W mojej własnej kajucie - szepnął - nie mogliśmy ryzykować, przyjmując na pokład uzbrojoną dziewczynę. Oddam ci to po podróży, dobrze?
- Oczywiście, rozumiem - westchnęłam, w połowie skłamałam. Nie w całości rozumiałam, gdzie jestem i z kim jestem, ani co się stało - gdzie płyniemy?
- Kierujemy się do Ameryki - stwierdził. Dla niego było to jasne i klarowne, ja posiadałam mniej wiadomości.*** *** *** ***
Ląd. Niezniszczony, stały ląd, który nie osuwał się spod stóp.
Co się zdarzyło, do cholery?
Musiałam myśleć bardziej.
Wygraliśmy bitwę. Obroniliśmy jedną z kapsuł ludzi Nieba, a także podległą mi wioskę ziemian.
Powinnam myśleć intensywniej.
Clarke poprosiła, bym przyszła do lasu. Tam zamierzała uczcić podwójne zwycięstwo, ale ja nieomieszkałam wyrazić sprzeciwu. Z tego powodu zdecydowała się tylko zapalić ognisko. Było to skrajnie nieodpowiedzialne, jednakże nie mogłam już oponować, wzbraniać się przed poświęceniem czasu na bycie z nią sam na sam.
No dalej, muszę myśleć mocniej.
Rozmawiałyśmy, kiedy z krzaków wyskoczył ten idiota, Jasper. Zrugałam go, po czym ten stracił przytomność. Coś uderzyło go w potylicę.
Tak, tak, dobrze, przypominam sobie.
Tajemniczy napastnik, którego okalała kołdra z wyjątkowo ciemnej nocy, nie przerywał ataków. Zaszył się w zakamarku, w którym nikt nie mógł go zobaczyć, po czym zaczął nacierać na mnie i na blondynkę strzałami.
Pamiętam. Wszystko pamiętam!
Wanheda została ugodzona w okolice brzucha.
Usta uformowałam na kształt litery "o". Wydobył się z nich okrzyk, oznaczający strach. To nie było zachowanie godne Hedy, ale nie umiałam się powstrzymać. Przeszyła mnie ostra, jak miecz, panika.
Opanowałam się dopiero po kilku minutach, gdy Jack podał mi wodę zdatną do picia. Ukłoniłam mu się, z wdzięcznością. Chciał o coś zapytać, zgromiłam go wzrokiem prędzej, niż zdążył wypluć jakiekolwiek słowo.- Tu się pożegnamy - przerwał ciszę panującą między nami - miło było cię poznać, Alexandrio.
- Skąd znasz mą nazwę?
- Lista - pomachał mi przed nosem notatnikiem - proszę.
Podał mi to, co zabrał przed podróżą. Bezpiecznie zawiesiłam na grzbiecie pokrowce z ulubionymi mieczami, kiwnęłam do niego głową i bez słowa ruszyłam przed siebie. Nie miałam pojęcia, co teraz, gdzie teraz, ale wiedziałam doskonale, kogo muszę i kogo pragnę odnaleźć za wszelką cenę. Poza Clark, mój lud też powinien tu być.
Przyglądałam się innowacyjnemu światu, który wyrósł przede mną, jak roślina na wiosnę budząca się do życia. Architektoniczne cuda rozlewały się niemal wszędzie, a pomiędzy stały pojedyńcze, jakby nieużywane, idealnie zielone przestrzenie. Nigdzie nie było lasu, z którego wbrew woli zostałam wygnana. I domyślałam się, że reszta mojego ludu czy jakichkolwiek innych klanów, także dzieliła mój dziki los.Kto przedziurawił nieboskłon?
Walczyłam sama ze sobą, by nie pozabijać tych, którzy sprawiali wrażenie moich nowych wrogów. Desperacko odpychałam myśl, jakobym dostała się do Miasta Światła. Nie połknęłam czipu, nikt ze znajomych go nie połknął. Ale wewnętrzna intuicja podpowiadała, że lądowanie w obcej krainie, ma coś wspólnego z poprzednim wyzwoleniem poddanych spod wpływu Allie.
Niezrażona szłam i szłam. Podejrzewam, że przebyłam tak przynajmniej kilkanaście mil. Do łask doby znowu wracała noc, więc powinnam zakwaterować się w kącie, który byłby w stanie dać mi odrobinę samotności, bez chciwych i ciekawskich spojrzeń ludzi.
Dlaczego ta ziemia nie jest zniszczona? Czyżbym była gdzie indziej?
CZYTASZ
Gdzieś pomiędzy
FanfictionŚmierć Komandor, stojącej na czele dwunastu klanów, nie nastąpiła. Zamiast tego, wszyscy ludzie zamieszkujący Ziemię, wysłani zostali do alternatywnej rzeczywistości przez wszechmocnego szamana. Zniknęli i Ziemianie, i Ludzie Lodu, i Ludzie z Nieba...