Następny dzień, aż do zmroku jechaliśmy wygłupiając się. Obóz rozbiliśmy dopiero po zmroku. Nie spieszyło się z tym ani mi, ani księciu. Siedzieliśmy razem przy ognisku, żywo dyskutując. Nasze konie pasły się obok namiotów.
-Nie sądziłam, że można tak normalnie rozmawiać z księciem.- Palnęłam znikąd.
-Potrafię zaskoczyć. Ale może idźmy już spać.
-Masz rację. Jeśli utrzymamy tępo przed wieczorną modlitwą znajdziemy się w Konstantynopolu. Dobrej nocy, Mustafo.- Powiedziałam, wstając i udając się w stronę swojego namiotu.
-Dobranoc, Maiso.
Udał się w swoją stronę, gdy usłyszałam tupot dwóch koni.
-Co jest?- Szepnęłam do siebie. Złapałam za miecz i opuściłam swój namiot, wpadając prosto na jakiegoś mężczyznę.- Rozbójnicy!- Krzyknęłam. Nim zdążył się zorientować co się dzieje, skończył z moim mieczem w piersi. Rozpoczęła się walka. Szybko odnalazłam wzrokiem księcia. Podbiegłam do niego, zabijając owłosionego mężczyznę, który próbował zajść go od tyłu. Strażnicy również walczyli. Trochę to trwało, ale w końcu został tylko jeden z nich, którego książę postanowił przesłuchać.
Podczas przesłuchania byłam obecna. I dobrze, bo gdyby nie to, że usłyszałam to osobiście, nie uwierzyłabym nigdy. Za wszystkim stała...
...
Sułtanka Hurrem.
Nie no fajnie. Mężczyzna został związany i wsadzony na konia tak, by nie uciekł. Reszta drogi do stolicy minęła nam na nieprzyjemnej ciszy.
Odstawiłam księcia pod pałac i żegnając się z nim odjechałam w swoją stronę.
-To teraz do Amasyi.-Na noc zatrzymałam się u Firuze i z samego rana wyjechałam. Przyjaciółka pożegnała mnie jeszcze tylko słowami:
-Nigdy cię nie zrozumiem. Żegnaj i jedź w spokoju.Gdy wrócisz do stolicy, odwiedź mnie.
Droga ze stolicy do Amasyi nie była taka długa, jakby się mogło zdawać. Jadąc kłusem pokonałam ją w 5 dni. Jednak nie była to spokojna przejażdżka, bo miałam nieodparte wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Dojechałam do większego miasta, gdzie zatrzymałam się w gospodzie. Do stolika który zajęłam podeszła właścicielka.
-Co podać?
-Szerbet.- Zbyłam ją, lecz gdy wróciła zaczęła mi się przyglądać.- Coś się stało?
-Nie. Po prostu nie poznaję cię. Nie jesteś stąd.
-Masz rację.
-To skąd jesteś?
-Pochodzę z Manisy.
-To co tu robisz? W dodatku sama.
-Na chwilę obecną siedzę.- Warknęłam zirytowana.
-Grzeczniej gówniaro.- Syknęła do mnie.
-Nie tak mam na imię.
-Jak się zwiesz?
-Maisa hatun.- Wstałam od stołu, zostawiając na nim talara i pusty kielich.- Chodź, Azam.- Pociągnęłam konia z wodze.
-To twój koń?- Zapytał jakiś mężczyzna stojący przed gospodą.- Jest bardzo drogi. Musisz być kimś ważnym, Maiso hatun.
-Zaiste.- Wsiadłam do siodła i bez słowa odjechałam. Niektórzy ludzie potrafią być denerwujący.
Ruszyłam kłusem przed siebie, gdy zobaczyłam jakiegoś mężczyznę. Stał on nad małym chłopcem, który płakał. Mężczyzna go uderzył, a później kopnął. Postanowiłam się zatrzymać.
-Przepraszam, coś się stało?- Powiedziałam uprzejmie, patrząc na mężczyznę.
-Ten gnojek ukradł mi sakwę.
-Zawsze można to rozwiązać inaczej.
-Jak na przykład?
-Co masz na swoje usprawiedliwienie?- Zapytałam chłopca, jednocześnie lekko stając między nim, a mężczyzną.
-Byłem głodny. Jesteśmy biedni. Mam czworo rodzeństwa.- Załkał. Podeszłam do torby, przewieszonej na koniu i wyjęłam sakwę. Wręczyłam ją chłopcu, a ten spojrzał na mnie swoimi wielkimi oczami.- Dziękuję, pani.
-I ma mu to ujść na sucho?- Zapieklił się mężczyzna.
-Nie sądzi pan, że jak na dziecko, został już wystarczająco ukarany?
-Może, ale jego ojciec za to odpowie.
-Zatem udajmy się do niego.- Powiedziałam. Mężczyzna wskoczył na swojego starego konia. Podeszłam do Azama i dałam dziecku znak, by wsiadło na niego. Usiadłam za nim, w siodle i ruszyłam.
-Dziękuję, pani.- Powiedział, ponownie.- Ale mój ojciec jest chory. Jeśli ten pan wyzwie go na pojedynek, zginie.
-Nie martw się.- Ukróciłam temat. Gdy dojechaliśmy pod bardzo skromny, choć w miarę zadbany domek, a dokładniej chatę, otoczoną przez kilka starych, chudych krów, zatrzymałam się. Chłopiec pobiegł po kogoś z rodziny, a ja przybrałam dumną postawę i kamienną twarz. Po chwili z chaty wyszła kobieta, podtrzymująca męża.
-Pana syn ukradł mi sakwę. Żądam satysfakcji.
-Czy sprawy nie powinien rozpatrzyć sąd, lub gubernator prowincji?- Zapytałam szczerze zdziwiona.
-Ludzie tacy jak my nie bawią się w sądy. My załatwiamy to siłą.
-Nie uważa pan tego za prymitywne?
-Nie. Taki wyrok jest zawsze sprawiedliwy. Skąd się urwałaś, pani, skoro nie wiesz o tym?-Zdziwił się "pokrzywdzony".
-Panie, okaż pan łaskę. Nie widzisz, że mój mąż jest chory?
-Nie. Było pilnować swoich bachorów.
-Ja będę walczyć, zamiast pani męża.- Powiedziałam, trochę zbyt dumnym tonem.
-Ale... Nie rozumiem.- Zdziwiła się kobieta. Zignorowałam ją.
-Czy owe pojedynki odbywają się na śmierć?
-Nie.- Odparł mój przeciwnik, zdziwiony.
-Także proszę o pośpiech. Chcę wyruszyć w dalszą drogę.- Powiedziałam oschle, przybierając dumną pozę i pogardliwe spojrzenie.
-Zatem zaczynajmy.- Zeszłam z konia i kazałam mu kawałek odejść. Wyjęłam z pochwy miecz i odparłam błyskawiczny atak mojego przeciwnika. Szybka wymiana ciosów. Z mojej strony pewna, jego chaotyczna, zdziwiona. Cóż się dziwić. Mój ojciec jest dobrym wojownikiem. Poza tym miałam okazję walczyć z wieloma innymi paszami. Już po kilku minutach walki wyprowadziłam cios w nadgarstek przeciwnika, jednocześnie parując jego uderzenie. Miecz mężczyzny spektakularnie wybił się w górę i spadł koło mnie. Złapałam go wdzięcznym ruchem i wycelowałam obie klingi w oszołomionego przeciwnika.
-Gdy chce się wyzwać kogoś na pojedynek, najpierw trzeba umieć walczyć. Gdybyśmy walczyli na śmierć, już byś nie żył.- Schowałam swój miecz do pochwy, wbijając jego broń w ziemię. Wsiadłam na Azama i dla dobrego efektu postawiłam go dęba. Już miałam odjechać gdy usłyszałam:
-Pani, zdradź mi chociaż swe imię!- Usłyszałam mężczyznę. Przyjrzałam mu się. Był dość przystojny, jednak zaniedbany.
-Maisa hatun.- Po czym odjechałam.
Zatrzymałam się w innej gospodzie, zostawiłam konia w stajni i poszłam spać.
CZYTASZ
Jak wiatr|| WS
Fanfiction-Jesteś jak wiatr. Nieuchwytna i beztroska. Czasem pożądana jak bryza dąca w żagle okrętu, a nieraz znienawidzona jak huragan. -Wiem. Ale to dzięki temu jestem taka, jaka jestem.- A jestem Maisa hatun. Córka Ahmeda paszy. W teorii mieszkam z ojcem...