(Piosenka w mediach: Moonshield - In Flames)
Christopher Walker wzdycha ciężko, mieszając rzadki eliksir, nad którym unosi się niebieskawa mgiełka. Czysto teoretycznie powinien teraz spać, ponieważ jutro z samego rana ma lekcje z Krukonami, lecz tej szczególnej nocy obawia się zasnąć. Zbyt wiele rzeczy może wymknąć się spod kontroli, a on musi mieć na wszystko na oku, by sekret nie wyszedł na jaw.
— Pieprzony gnojek — mruczy pod nosem mężczyzna, ze zirytowaniem zakładając dredy za ucho, aby nie wpadły mu do kociołka. — Po co ja się w to wpakowałem? Nauczanie, nieprzespane noce, wulgarni uczniowie... Po co mi to było? Trzeba się było nie ruszać z domu, miałbym przynajmniej święty spokój.
Mimo tych narzekań, Walker wie, że nie potrafiłby pozostać obojętny na sprawę. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku lat. Nie po tym, jak Ją stracił.
— Co oczywiście nie znaczy, że muszę ich wszystkich kochać — syczy mężczyzna, gdy oczyma wyobraźni widzi jej spokojną, niewinną twarz, gdy tłumaczy mu swój punkt widzenia i śmieje się radośnie.
Odeszła, lecz pozostawiła mu misję. Opuściła go, lecz nadal można wyczuć jej obecność. Umarła, lecz wspomnienia pozostały żywe.
Chris krzywi się, upijając łyk zimnej kawy. Jest gorzka, w końcu jak zwykle zapomniał dodać zarówno mleka, jak i cukru, lecz kofeina jest mu potrzebna, aby nie zmorzył go sen. Oczywiście mógłby wypić odpowiedni eliksir, którego zrobienie nie stanowiło najmniejszego problemu – w końcu z jakiegoś powodu nauczał takiego, a nie innego przedmiotu – lecz przyzwyczajenie jest silniejsze od racjonalnego myślenia.
Mężczyzna odkłada odrapany kubek na stolik akurat wtedy, gdy rozlega się ciche, aczkolwiek stanowcze pukanie do drzwi. Chris patrzy na nie z lekkim zaskoczeniem, po czym wstaje ze swojego miejsca przy kominku i otwiera je.
— Profesor Hawking — mówi, unosząc brwi ze zdziwieniem. — Co panią tutaj sprowadza?
— Tobie też dobry wieczór — odpowiada starsza pani zgryźliwie.
— Cóż, właściwie jest już noc — śmieje się Walker, aby ją nieco udobruchać. — Nie spodziewałem się pani, a już na pewno nie o takiej porze. Co panią sprowadza?
— Wiele rzeczy, panie Walker. — Elspeth wchodzi do pomieszczenia, a mężczyzna zamyka za nią drzwi. — Między innymi chęć poznania prawdziwych powodów, dla których zdecydował się pan uczyć w Hogwarcie.
***
Blondwłosa dziewczyna siedzi przy wielkim oknie, patrząc w świecące na granatowym niebie gwiazdy i popijając czerwonoróżowy napój o słodkim, według niektórych za słodkim, smaku. Jak zwykle dręczy ją bezsenność, a zresztą... w dormitorium i tak nikt nie chce Pomyluny. Jeszcze zarazi ich swoim wariactwem, a zresztą któż wie, co siedzi jej w tym szalonym łbie?
Dziewczyna uśmiecha się melancholijnie, opierając głowę na dłoni. Palcami drugiej ręki stuka w podniszczoną, niebieską okładkę, ze złotym napisem Czarodziejskie Kołysanki autorstwa Aurore Fouchet.
— Pamiętaj, piękny chłopcze — zaczyna nucić znaną na pamięć piosenkę. — Potwór w tobie to ty...
Nagle przerywa i sięga po kubek z piciem. Odbicie wątłego, niepewnego blasku świecy mruga do niej z wnętrza naczynia, a dziewczyna dmucha do środka, rozpraszając go w kilkanaście drobnych, migotliwych zmarszczek.
— Jeśli chcesz go pokonać, silniejszy musisz być. — dokańcza zwrotkę cichym, czystym głosem, po czym upija łyk soku, krzywiąc się przy tym nieznacznie. Oczywiście zapomniała rozmieszać cukier, więc zebrał się on na samym dnie, do którego dziewczyna właśnie doszła, czego skutkiem jest zdecydowanie zbyt słodki smak i tak naturalnie słodkiego napoju.
— Aurore, Aurore... — mówi cicho do siebie. — Jak ty, żyjąca niemal sto lat temu, dobrze znałaś realia współczesności...
Uśmiecha się pod nosem i sięga do wnętrza stojącej przy krześle torby, a po chwili wyjmuje z niej czystą kartkę i wielkie, seledynowo-czerwone pióro w żółte kropki. To jedno z tych, które nigdy się nie wypisują, a chociaż w sprzedaży są tylko brązowe, granatowe i czarne, od czego są farby?
Luna zamaszystym ruchem kreśli pierwsze słowa.
— W jego oczach — mruczy pod nosem. — księżyc srebrny lśni. Może to o bajka, może to i sny, lecz wil–
— Nie śpisz jeszcze? — rozlega się nowy, nieco gderliwy głos. Luna zerka na stojącą w drzwiach do dormitorium postać.
— Nie mogę zasnąć — mówi zgodnie z prawdą.
— Gdybym siedziała przy oknie, zamiast się położyć, pewnie też bym nie mogła — odpowiada druga Krukonka, krzyżując ręce na całkiem sporych piersiach. — Weź się Lovegood nie wygłupiaj, okay? Mamy jutro ważny eliksir do zrobienia, grupowo, rozumiesz? G r u p o w o. Byłabym naprawdę wdzięczna, gdybyś jutro nie była chodzącym zombie.
— Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś* — mruczy blondynka, z niechęcią zatykając pióro i chowając niedokończony list do torby.
— Pomyluna, nie cytuj jakiś mugolskich pisarczyków — prycha dziewczyna z pogardą, a druga Krukonka obrzuca ją kolejnym ponurym spojrzeniem.
Takie juź są skutki uchodzenia za wariatkę.
***
Blady nastolatek mruga i osłania jasne oczy dłonią. Jego ubranie jest przemoczone, poszarpane, niewątpliwie stare i zdecydowanie nie pokazałby się w nim na korytarzach Hogwartu, ale w Komnacie Tajemnic jest przecież całkowicie pusto, nie licząc jego samego i truchła bazyliszka, które okropnie śmierdzi, pomimo że szczury obgryzły już niemal całe mięso.
— Jebany Potter i jego kolesie — mruczy pod nosem blondyn, jakby to miało mu poprawić humor i opiera się o podniszczoną ścianę. Na jego usta wypływa pełen goryczy uśmiech.
— Tak nisko upadłem — szepcze z cierpką goryczą w głosie, wodząc palcem wskazującym po czarnych znakach na swojej ręce. Wyraźnie odcinają się od niemal kredowobiałej skóry, opinającej chude ciało. Chłopak prycha, jednak brzmi to poniekąd jak szloch bądź jęk, i łapie się za głowę. Na palcach zostaje mu kilka kruchych, cienkich i zniszczonych włosów.
Jasna cholera, myśli Ślizgon. Jak tak dalej pójdzie, to wyłysieję.
Nie żeby to było jego największe zmartwienie.
Chłopak wstaje chwiejnie, przytrzymując się ściany. Jego ruchy są urywane, nagłe, niepewne, jakby energii wystarczało mu jedynie na takie krótkie zrywy. Kieruje swoje kroki w stronę wyjścia z Komnaty, zmęczonym wzrokiem wodząc po zniszczonych ścianach i ze wszystkich sił próbując nie myśleć o przenikającym zimnie, ani niewątpliwie brudnych kałużach, w których pływają częściowo obgryzione, śmierdzące szczurze trupy.
Blondyn wzdryga się z obrzydzeniem, gdy następuje na jednego bosą stopą, po czym klnie pod nosem. Jego zachrypnięty głos wypełnia Komnatę stekiem wulgaryzmów, których nie powstydziłby się nawet najgorszy szewc.
— Urocze, Malfoy. — rozlega się inny, dobrze znany chłopakowi głos. — A więc to tak mówi się u ciebie w domu?
-----------
*autorem cytatu jest oczywiście Szekspir, a ja jestem ślepa, więc ten przypis pojawia się z pół roku po publikacji rozdziału. Auć. Sorry, Will, tak wyszło.
CZYTASZ
Rozbity księżyc || Drarry
Fanfiction"I mimo że Harry dawniej naprawdę nienawidził Dracona, teraz nie może patrzeć, jak księżyc w jego oczach rozsypuje się na miliardy kawałków" [antyt, 2k17, czerwiec - grudzień]