Zamknięta w oceanie, myślę, że jestem pustką. Zabijam. Krążę, a za sobą pozostawiam kolejne krwawe smugi. Karmazyn ciągnie się po schodach, krzepnie na ścianach, podłogach, brudząc idealnie czyste panele. Ciemność wpływa na moje oczy. Źrenice zanikają, białka zalewa czarna ciecz. Wszędzie jest krew. Wokół mnie, na moim ciele. Martwi ludzie leżą stosem przede mną, zabiłam ich wszystkich. Teraz czeka mnie uczta na ich duszach, które szczelnie zamknięte w szklanych słojach, przepełniają się strachem. Obnażam kły i wciągam metaliczny zapach w nozdrza. Chwiejnym krokiem, upojona krwią swoich ofiar, przechodzę do części, która napełnia mnie ekstazą. Jest dla mnie... jak seks. To jest ta forma zaspokajania, która uważa się za psychopatyczną, patologiczną itp. Biorę w dłoń jeden ze słoi. Moje palce lepią się od krwi. Uchylam lekko wieczko. Tak delikatnie, by dusza mi nie umknęła. Przysuwam słój do zakrwawionych warg. I jednym łykiem wlewam w swoje gardło ducha. To uczucie, jak gdybyś pił wodę gazowaną z lodem, delikatnie łaskocze twoje podniebienie, wpada wprost w pamięć, karmię się ich wspomnieniami. Bólem, cierpieniem, ich pierwszym seksem, pocałunkami, łzami, zdradami, grzechami, fantazjami. Wszystkim. Obdzieram ich doszczętnie z wszystkich słabości, grzechów i nadziei. Jak pod wpływem silnych narkotyków, uzależniona, sięgam po kolejne słoje. Połykam zawartości, karmię się, aż jestem zupełnie syta. Nie fatyguję się, by sprzątnąć krew, ciała. Kładę się na sofie całej we krwi, oblizuje wargi, jeszcze raz zaciągam się zapachem moich ofiar.