Prawdopodobnie nigdy tu nie spasuję. Nigdy nie odnajdę brakujących kawałków szkła, zawsze będę uszczerbiona, okaleczona kawałkami własnej duszy, pustej, przeciekającej za każdym razem, gdy próbuje ją wypełnić. Prawdopodobnie tak już zostanie, a ja wciąż na nowo będę się łudzić że odnajdę wszystkie elementy, że znajdę sposób by połączyć się w całość będąc kawałkiem szkła raniącym samą siebie. Jestem szklanym odłamkiem, odbijają się w nim moje oczy, chłodne, w kolorze zmrożonego światła, w kolorze zmrożonego serca, w kolorze tnącego ciszę powietrza. Czasem chwieję się jak tykająca wskazówka zegara przed drgnięciem o minutę w przód, czasem chciałabym zachwiać się wbrew ruchowi wskazówek. Czasem chciałabym się cofnąć i skoczyć w przepaść gdy miałam ku temu sposobność, to jedyny moment by rzucić się w lustrzane odłamki i przeminął zostawiając mnie pośrodku niczego, chwiejąc się na boki i nie poruszając w żadną ze stron. Moje baterie nie działają od dawna, mój czas stoi w miejscu, moje próby spełzają na niczym, a ja wciąż zamykam oczy i błagam by coś wypełniło moje lodowate serce, wciąż staram się przypalać je ogniem z nadzieją że ruszy, że zabije choć raz, że drgnie jak wskazówka działającego zegara. Ale serce wciąż tylko śmierdzi spalonym mięsem, wciąż tylko pozbawiam go kolejnych szans na stanie się żywym. Wciąż tylko się łudzę, że znów mogłabym być... życiem. Żywiołem, łzami, krwią i czasem, że mogłabym oddychać bez tnącego bólu w piersi, że mogłabym chcieć i sięgać po pragnienie, że mogłabym bez konsekwencji stawiać krok w przód, cofać się i skakać wyżej niż ktokolwiek. Ale jestem szkłem. Moje życie odbija się przez jego pryzmat i daje zniekształcone odbicie mojej duszy. Brzdęk rozbitej mnie o metal rozlega się nieustannie w moim umyśle, nieustannie kaleczy moje wargi, nieustannie krwawią moje oczy, nieustannie błękit moich oczu zatrzymuje bicie serca próbującego się wydostać.