3. A. Semenic x R. Johansson

700 41 20
                                    

Kiedy go pierwszy raz ujrzałem, od razu zacząłem go nienawidzić. Nie dość, że zarozumiały, nieraz jego ambicje go przerastały, nie przyznawał się do błędu, to jeszcze rudy. To nie tak, że nie lubię każdego o tym kolorze włosów, bo przecież mam kilku takich znajomych. Ale jak o rudych mówi się, że są fałszywi, tak ta cecha przejawiała się za każdym razem, gdy życzył mi powodzenia, a do tego ten uśmieszek... Tak, Robert Johansson to największa ruda menda, jaką w życiu spotkałem.

Nie widzieliśmy się jakiś czas i od razu zauważyłem, że musiał chyba solidnie trenować, bo jego skoki były imponujące. Ciężko było mi to przyznać, ale stał się lepszy ode mnie. Gdyby tak nie było, nie wskoczyłby do Pucharu Świata i nie występowałby w nim regularnie, w przeciwieństwie do mnie. U mnie wciąż pojawiały się jakieś problemy, przez które albo nie przebrnąłem przez kwalifikacje, albo musiałem występować w Pucharze Kontynentalnym. Debil. Może gdybym nie był tak skupiony na swojej zazdrości, to również stałbym się lepszym skoczkiem. Ale to nie zmieniało faktu, iż Robert wciąż był debilem. Wciąż rudym.

Potem sezon się skończył, ruda pała chełpiła się zajętą przez siebie pozycją w klasyfikacji generalnej, a ja próbowałem nie zwracać na niego uwagi, bo muszę przyznać, że tak długo tłumiłem sobie złość w stosunku do niego, że nie wiem, jakby to mogło się skończyć, gdyby Robert do mnie podszedł. Właściwie to każdy wiedział, iż nie darzyliśmy się sympatią, więc koledzy zawsze starali się nie dopuścić do tego, żebyśmy stali blisko siebie. Dzięki temu dziennikarze i kibice żyli w niewiedzy, a to wyszło nam, w jakimś stopniu, na dobre.

Po sezonie, wiadomo, mamy wakacje. Treningi zazwyczaj zaczynają się mniej więcej miesiąc później, kiedy to wyjeżdżamy na zgrupowania. Podczas drugiego wyjazdu z dużyną, zostaliśmy zaproszeni przez sponsora do takich zawodów sportowych, a dokładniej do toru przeszkód. Oczywiście nie mieliśmy go pokonać sami, tylko mieliśmy zmierzyć się z inną reprezentacją. Kto to był? NORWEGOWIE. Ja pierdole, no lepiej być nie mogło. Cieszyłbym się, gdyby ten wąsaty małpiszon z nimi nie przyjechał.

Wracając do toru - drużyna, która pierwsza przekroczy linię mety, wygrywa pamiątkowy puchar i 20 000 euro. Nie ukrywałem chęci zwycięstwa, bo chciałem utrzeć nos Johanssonowi. Niech pan "chwilowy rekordzista" jeszcze raz zazna smaku porażki. Drużyny składały się z czterech osób. Team Słowenia to kolejno: Domen Prevc, Jurij Tepes, Peter Prevc i ja - Anze Semenic. Norweską czwórkę stanowili Johann Andre Forfang, Daniel-Andre Tande, Andreas Stjernen oraz ten kurwiszon.

Start. Johann i Domen biegną przez opony. Lecą łeb w łeb. Forfang szybciej pokonuje błotną przeszkodę, ale młody jest lepszy w czołganiu. Teraz muszą się przedostać na drugą stronę rzeczki dzięki lianie. Ona jakby słuchała najmłodszego z braci Prevców i w ciągu sekundy znajduje się po drugiej stronie, przeskakuje przez ściankę i przybiega pierwszy do mety, zostawiając Norwega 15 metrów za sobą.

Kolej na Daniela i Jurija. Danny, niczym sarenka, przebiegł przez opony, a Tepes musiał zaczynać od początku, bo się na nich przewrócił. No świetnie. Wszyscy wiemy, że Tande ma lęk wysokości, przez co ścianka poszła mu gorzej, lecz utrzymał prowadzenie.

Trzecia para - Andreas i Peter. Pero wyraźnie jest szybszy od Stjernena, co pomaga mu wysunąć się na prowadzenie. Skandynaw zgubił but w błocie, ale to nie przeszkadzało mu w kontynowaniu wyścigu. Wyglądało to przezabawnie, nawet po tym wydarzeniu zaczęliśmy nazywać go "Kopciuszkiem". Prevc ześlizgnął się z liany, przez co wylądował jedną nogą w wodzie, ale zgubiony but Andreasa spowolnił go na tyle, że pewnie wygraliśmy tę serię.

Ok, teraz wszystko w moich rękach. Muszę być lepszy od Roberta, po prostu muszę. To może być moja chwila. Tyle razy byłem za nim, a teraz mam okazję triumfować. Zaczynamy. Johannson wyprzedza mnie na oponach, a za to ja lepiej radzę sobie w błocie. Znowu on jest lepszym "czołgistą", a ja panuję nad lianą niczym Tarzan. Tak, w tym momencie jestem pierwszy. Jeszcze tylko szybko przeskoczę ściankę i wygrywamy. Wspinam się na jej szczyt, chcę zeskoczyć, ale zahaczam o nią nogą. Upadam na ziemię na prawą rękę i przy tym obijam sobie prawe biodro. Boli tak bardzo, że nie jestem w stanie wstać. Super. Pogrzebałem szanse swojej drużyny na zwycięstwo. Przez to cierpienie, zaciskam szczękę i oczy. Gdy je otwieram, wtem ukazują się buty, które poznałbym i na drugim końcu świata. Buty mojego wroga. Nie wierzę. Myślałem, że wykorzysta sytuację, aby to jednak oni wygrali, ale on mi pomógł. Podniósł mnie i niosąc mnie na rękach przekroczył linię mety. Nie było wiadomo, kto wygrał, w związku tym postanowiliśmy, że puchar biorą Norwegowie, za postawę fair play, a pieniędzmi dzielimy się po równo.

Wracając do tej sytuacji, byłem w takim szoku, że na moment zapomniałem o bólu. Odebrało mi też mowę, więc przez godzinę nie byłem w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Kiedy wyszedłem ze szpitala, w którym przeprowadzono mi szczegółowe badania (założono mi gips na rękę, ponieważ pękła kość promieniowa, a miednicę jedynie mocno obiłem), postanowiłem pójść do hotelu, w którym przebywał Robert.

Pukam do drzwi. Otwiera Stjernen. Wąsacz w tym momencie wyszedł z łazienki i gdy mnie zobaczył, poprosił kolegę, żeby zostawił nas samych. Nie protestował. Gdy w pokoju zostaliśmy tylko my, minęło jakieś pięć minut, zanim wydusiłem z siebie słowo "dziękuję". Wtedy oczy rudowłosego zaświeciły się. Nie uśmiechnął się, ale odparł, że nie muszę dziękować, bo to oczywiste, że pomaga się ludziom, których się kocha. KOCHA. Czy ja się przesłyszałem? Znowu zaniemówiłem. Wtedy on podszedł do mnie, złapał za ręce i tłumaczył, że od trzech lat skrywał swoje uczucia do mnie i jest szczęśliwy, że w końcu mógł to z siebie wyrzucić. Nie wiedział, jak je wyrazić. Cóż, od czasu do czasu dostawałem od niego smsy, ale na nie nie odpowiadałem, bo myślałem, że szuka na mnie haków. Ale najbardziej bał się odrzucenia. Teraz nadarzyła się okazja, więc nie chciał jej zmarnować. Po tych słowach pocałował mnie. To było takie przyjemne, że od razu postanowiłem odwzajemnić ten pocałunek. Po serii namiętnych całusów przytuliliśmy się i poszliśmy do busa, bo musiałem jeszcze pogadać z tenerem. Robert pomógł mi wsiąć do środka i na pożegnanie uroczo się do mnie uśmiechnął. Nawet później dostałem od niego smsa, czy bezpiecznie dotarliśmy na miejsce, choć nasze hotele nie znajdowały się zbyt daleko od siebie. To było urocze, aż na mojej twarzy zagościł uśmiech. Nawet uroniłem jedną łezkę.

Już następnego dnia zostaliśmy parą. Żyjemy w związku na odległość, ale jesteśmy sobie wierni. Ufamy sobie, a to jest w związku najważniejsze. Staramy się spotykać jak najczęściej, a gdy już do tego dojdzie, bierzemy wszystko, co najlepsze z każdej minuty wspólnie spędzanego czasu. To wręcz niesamowite, że czuję się szczęśliwy z człowiekiem, z którym siedem lat darłem koty. Jak widać, sprawdza się stare porzekadło, że kto się czubi, ten się lubi.

______________________

Trzeci shot, trzeci Norweg... Obiecuję, że w kolejnym już nie będzie przedstawiciela tego kraju xD

Macie pomysły na kolejne pary?

Czekam na komentarze!

Chore serce otwieram - ski jumping shotsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz