Chaptier 7 ~Première réunion~

129 13 6
                                    

  Jak na idealnego gospodarza przystało, zaprosiłem Desmonda Stylesa do swojego małego hotelowego pokoju, znaczy się, skromnego apartamentu. Na stole wciąż leżała miska z nienaruszoną zupką chińską, która już pewnie ostygła. Z niemym westchnieniem wziąłem naczynie i odstawiłem je tymczasowo do łazienki na umywalkę, chwytając jednocześnie ręcznik do otarcia się z deszczu dla mojego gościa. Przecież nie mogłem ukazać swojemu kolejnemu klientowi żałosności sytuacji, w jakiej aktualnie się znalazłem.

 Przysiedliśmy obaj na kanapie, a ja podałem mu ręcznik, który przyjął z wdzięcznością. Kulturalnie poczekałem, aż mój gość skończy suszyć, kątem oka przyglądając mu się dokładniej. Mężczyzna miał już swoje lata. Jego wciąż ciemne, lekko kręcone włosy przesiewały pasma siwizny. Brązowe, wodniste oczy były zaczerwienione. Jego twarz zdobiły liczne zmarszczki, zaś przez kilkudniowy zarost okalający jego policzki, sprawiał wrażenie starszego mężczyzny zmęczonego życiem.  Ogólnie rzecz ujmując, sprawiał on wrażenie właśnie człowieka, który od lat trudni się rzemiosłem. 

Powiesił ręcznik na oparciu sofy, po czym zwrócił się w moją stronę.

— Przepraszam za tak nagłe najście pani Tomlinson, ale sprawa mojego syna niecierpiąca zwłoki. — oznajmił, a ja mogłem zauważyć dwie kolejne cechy starszego Stylesa.

 Pierwsza z nich to, to, że nawet jego głos świadczy o tym, że jest człowiekiem ciężko pracującym. Mocna chrypka i niski baryton, jakoś tak... po prostu pasowały mi do takiego typu człowieka.

Druga zaś, znacznie istotniejsza, to fakt, że mężczyzna mówi płynnie po francusku! Po zwykłemu francusku, a nie w jakimś dziwnym, niezrozumiałym dialekcie z północy.

— Nic się nie stało, może to nawet i lepiej — odparłem, poprawiając się na sofie — Proszę mi w takim razie opowiedzieć o swoim synu i w czym tkwi problem.

 Mężczyzna odchrząknął i przez chwilę trwał w ciszy, skupiając wzrok w punkcie na ścianie.

— To wszystko zaczęło się siedem lat temu, gdy zmarła moja żona, a jego matka. Harry bardzo to przeżywał. Zawsze był z nią blisko. Tak po prawdzie to ona go wychowywała. Ja spędzałem całe dnie w zakładzie. Czasem, gdy Anne nie miała czasu, zabierałem go do siebie i pozwalałem obserwować, jak pracuję. Może nie zarabialiśmy kroci, ale biedy też nigdy nie klepaliśmy. Niestety kilka miesięcy po dziesiątych urodzinach Harolda, Anne ciężko zachorowała. Musieliśmy wysłać ją do szpitala w Calais. Problem polegał na tym, że koszty były zbyt wysokie. Jednak czego nie robi się dla ukochanej osoby, czyż nie? Zacząłem oszczędzać. Nawet przeprowadziliśmy się do mniejszego mieszkania. Ludzie wiedzieli o sytuacji i starali się nam pomóc. Na próżno. Tego samego dnia, kiedy w końcu udało nazbierać się odpowiednią sumę moja ukochana żona, wchodząc po schodach, zemdlała. Wbrew pozorom upadek nie był powodem jej śmierci. Okazało się, że choroba objęła większość jej układu odpornościowego. Nie było już ratunku. Po tym wydarzeniu coś zaczęło zmieniać się w zachowaniu Harry'ego. Z początku nie zwracałem na to większej uwagi, w końcu po tak traumatycznym wydarzeniu, musiał jakoś odreagować. Problem zaczął pojawiać, gdy z każdym kolejnym miesiącem zaczął zachowywać się... Cóż zrobił strasznie zbuntowany. Przestał przychodzić do mojego zakładu, znikał na całe dnie i noce. Dyrektorzy z jego szkół zaczęli mnie wzywać w związku z jego ordynarnym zachowaniem. Nie skutkowały prośby, czy szlabany. Z wiekiem było gorzej. Zaczęły dochodzić mnie słuchy, że zadaje się z jakimiś zbirami, jednak jako ojciec nie chciałem w to wierzyć, chyba pan rozumie. Jednak apogeum tego wszystkiego nastąpiło jakiś miesiąc temu, gdy wraz ze swoimi koleżkami w czarnych kominiarkach "napadli" na pocztę. Oczywiście niczego nie ukradli. Policji tłumaczyli się tym, że to był tylko ich żart i chcieli po prostu wszystkich nastraszyć. Naczelnik poczty jednak złożył zeznanie i chce wszcząć postępowanie sądowe. Ot i cała sytuacja.

 Gdy mężczyzna w końcu zakończył swój monolog, sam nie wiedziałem co powiedzieć. Z początku smutna historia o nastolatku, który w wyniku choroby stracił rodzicielkę, zmieniła się w komedio-dramat. Z tą różnicą, że w  komediach ci "bandyci" zawsze uchodzą bez szwanku.  Cóż sytuacja nie wyglądała kolorowo, ponieważ jeśli chcieli go, ładnie rzecz ujmując, udupić, mogli oskarżyć go o prawdziwy, choć nieskuteczny, napad. Wiele zależy od naczelnika poczty.

— To rzeczywiście trudna sytuacja — mówiłem powoli, starając się dobrać odpowiednie słowa — Będę musiał zrobić wywiad. Potrzebuję zeznań świadków, jak i samego naczelnika. Choć w jego przypadku najlepsza była by rozmowa w cztery oczy.

Mężczyzna przytaknął leniwie.

— Co więcej... Pragnę również poznać zdanie oskarżonego. Inaczej mówiąc, chciałbym spotkać się z pańskim synem.

 Styles westchnął żałośnie, spoglądając za okno. Deszcz przestał już lać, jednak niebo wciąż przysłaniały szare chumrzyska.

— Z tym może być największy problem — odparł Desmond — Jeśli chodzi o zeznania, nie ma problemu. Znam głównego inspektora komisariatu. Co do naczelnika, nie wiem. Postaram się porozmawiać z Antoine*, może jemu uda się ustalić jakieś spotkanie. No i Harry. Jak już wspomniałem mój syn, znika na całe dnie i bywa, że widuje go tylko podczas śniadania i to na pięć minut. Postaram się jednak w miarę moich możliwości zaaranżować spotkanie.

Starszy Styles uśmiechnął się smętnie.

Zrobiło mi się go naprawdę szkoda. Widać, że kocha syna, że zrobiłby dla niego wszystko. Ten jednak odrzuca miłość darowaną mu przez ojca na rzecz... no właśnie czego? Co siedzi w głowie Harolda? Dlaczego zachowuje się, tak, a nie inaczej?

— Mimo wszystko. Dziękuję za przyjście i przykro mi, że musiał się pan fatygować w taką pogodę. — powiedziałem, wskazując dłonią na okno.

— Ależ to nie problem, panie Tomlinson — zaśmiał się Desmond — Mieszkam tutaj już od tylu lat, że tego typu pogoda nie jest dla mnie straszna.

Nie, no. Nie wytrzymam. Muszę go o to zapytać!

— Przepraszam, panie Styles, może to osobiste pytanie, ale dlaczego mówi pan normalnie, w sensie nie używa ch'timi? — zapytałem nieśmiało.

 Twarz mężczyzny rozpromieniła się.

— Proszę się nie wstydzić, często to słyszę od podróżnych. O ile takowi tutaj są. Nie pochodzę z Pikardii. Urodziłem się pod Paryżem, gdzie zresztą dorastałem. Do Bergues przeprowadziłem się w pogoni za miłością, mojego życia, poznaną na półrocznej wymianie studenckiej na Sycylii.

 Choć miałem ochotę zapytać o więcej, wiedziałem, że nie należy wtrącać nosa w nie swoje sprawy. Zwyczajnie ciekawiło mnie, jak student został zwykłym szewcem. Choć skoro powiedział, że przeprowadził się tutaj dla swojej miłości, a okolica nie wygląda na niesamowicie zurbanizowaną, być może to było jedyne, co mógł robić.

— Powinienem się już zbierać. Mam jeszcze trochę pracy, a poza tym obiad sam się nie zrobi — oznajmił mężczyzna, spoglądając na zegarek na nadgarstku — Postaram się załatwić dla pana te zeznania i zaaranżować spotkania.

Ruszył w stronę wyjścia, a ja tuż za nim. Podałem mu jego wciąż przemoczony płaszcz oraz parasolkę, z której ściekająca woda zrobiła niewielką kałużę na podłodze. Nie zważałem jednak na to. Coś wpadło mi w jednej chwili do głowy.

— Może mi pan jeszcze powiedzieć, gdzie znajduje się sąd, w którym ma odbyć się rozprawa?

— Nasz sąd znajduje się w ratuszu, to ten budynek z wieżą, na pewno pan go nie przeoczy — powiedział, wkładając na nogi schodzone adidasy.

Płaszcz z trenczem oraz adidasy. Nie, Louis, nic nie mów i nie myśl!

Mężczyzna spojrzał na mnie ostatni raz, chwytając w jedną dłoń parasolkę, a w drugą klamkę od drzwi.

— Proszę się zrażać do tutejszych. Może na pierwszy rzut oka są nieco inni, ale nie ma co oceniać książki po okładce — Mrugnął do mnie, a chwilę później zniknął za drzwiami.

Zostałem ja, moje myśli i zimna zupka ekspresowa w łazience.

---------------
Napisane w jeden kurna dzień.

Północny Wiatr | L.S || PRZERWANEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz