Początki mego oporu sięgają jeszcze czasów przedszkolnych. Co prawda byłem wyjątkowo grzecznym i układnym dzieckiem, tyle że niezwykle ślamazarnym. Na przykład kiedy większość przedszkolaków kończyła drugie danie, ja w najlepsze chłeptałem wciąż zupę.
Bywałem za moje ślamazarstwo karany, ale też i nagradzany, gdyż choć jadłem niezwykle powoli, to zarazem jadłem nadzwyczaj kulturalnie, a mianowicie z zamkniętymi ustami i drobnymi kęsami, a każdy kęs przeżuwałem regulaminową ilość razy. Używałem też noża i widelca, i to równocześnie, nie po amerykańsku, a po europejsku: cały czas trzymając nóż w prawej ręce, niełatwa sztuka do opanowania dla sześciolatka. Doceniony dostępowałem zaszczytu obiadowania przy stole pań przedszkolanek. Tak oto wyróżniony z pogardą spoglądałem na motłoch, jak się tam kłębił przy małych stoliczkach, czyniąc piekło i konsumpcyjną orgię. To małe robactwo nie spożywało pokarmów, lecz żarło, a rozumie się przez to: rozdziawione gęby zapeklowane wielkimi kęsami chleba aż po wyłażenie oczu na wierzch, plucie, mlaskanie charczenie, krztuszenie się i dławienie.
W wieku od czterech do około siedmiu lat żyłem w spowolnionym arystokratycznym czasie, przechadzając się samotnie z kąta w kąt przedszkolnej sali, podnosiłem jakiegoś pluszaka lub autko, porzucone najpewniej przez mojego rówieśnika w ferworze opętańczej zabawy. Chwilę ważyłem w swej dziecinnej rączce pluszaka bądź autko, by następnie odłożyć je na przynależne mu miejsce.
*
Władek. Lat dwadzieścia jeden. Czarnawy. Z lekką wadą wymowy. Jego lewa noga nieco krótsza od prawej, co sprawia, że porusza się w sposób zamaszysty i rozkołysany. Pracuje w hipermarkecie na rybnym dziale. Po pracy cuchnie w bardzo specyficzny sposób. Mówi o sobie, że wieśniak z niego i że o rybach wie dużo, w tym o tych atlantyckich. Lubi powędkować. Jednak jego prawdziwym konikiem jest kolej, tzn. PKP. Marzy o tym, żeby zostać kierownikiem pociągu, zna rozkład jazdy na pamięć. Poza tym jest zakochany w maturzyście Michale, który oblał ostatni rok technikum i nie został dopuszczony do egzaminu dojrzałości, co pokrzyżowało ich plany wyjazdu byle gdzie w Polskę, ważne by jak najdalej stąd, gdzieś, gdzie nikt ich nie zna. „Bo tutaj, w tej mieścinie nie da się żyć." — oświadcza dobitnie Władek. A jego oczy jak wrząca smoła. Kiedy patrzy na mnie. A jego oczy jak gorący lód. Jeśli sięgam po tak wyświechtane porównania, to znaczy, że jestem pod wpływem księżyca.
Zimny wiatr targa topolami. Siedzimy na murku w parku na szczycie wzgórza nieopodal uniwersyteckiego obserwatorium astronomicznego. Pijemy piwo z aluminiowych puszek. Ja tulę się do Władka. Oplatam nogami jego krępy tors. „Patrzcie go, ależ się oplótł." ― chichocze głupawo Władek. Wiem, że jestem nieco pijany, kiedy moja dłoń prześlizguje się po kręconych włosach Władka. Od betonowego murku ciągnie przenikliwy chłód. Nad nami strzępy białych chmur, a dalej gwiazdy i gdzieś na obrzeżach skrawek księżyca. „Ale niebo, no popatrz, popatrz jakie niebo!" ― zachwyca się Władek. „Mówię ci, jacyś ludzie nastraszyli mojego Michałka, że wszystkim doniosą, że rozpowiedzą, wiesz, że jest pedałem. I że to dojdzie do jego matki, ojca, najbliższych. I on się zląkł. Od Wielkanocy jakby nie jesteśmy razem. Tzn. między nami wszystko okay. Ale udajemy, że już koniec. I to udawanie, ach, ciężko mi. Bo rzadziej go widuję, a i dochodzą mnie słuchy, że on w tym czasie się łajdaczy, ale ja i tak go kocham, Boże, jakżeż ja go kocham, tego mojego głuptaska." Władek w prostych słowach zwierza się, że Michał jest jego pierwszą i jedyną miłością. Że nie wyobraża sobie, żeby mógł z kimś innym pójść do łóżka; w ogóle on tylko z nim i z nikim innym. Kiedy byli naprawdę razem, to chciało mu się wstawać o piątej na ranną zmianę. A kiedy wracał do wynajętego pokoju cuchnąc rybami po ośmiu godzinach na nogach, to miał, po co wracać i wracał w podskokach, a czasem to nawet kupował pizzę albo coś, jakiś drobiazg, żeby mile zaskoczyć Michała, żeby podzielić się z nim szczęściem, że są razem. „A wiesz, co lubiłem najbardziej, kiedy było tyle wspólnych spraw do załatwienia, obgadania, zrobienia, że kiedy kładliśmy się do łóżka, to już nie było czasu na seks, po prostu zasypialiśmy ze zmęczenia, wtuleni w siebie. Syci wspólnego dnia. A teraz, ech, łażę do roboty, po robocie wypijam piwo, może dwa, z sąsiadem jeżdżę na ryby, smażę sobie na obiad dwa kilko wątróbki, którą później żrę przez kolejne cztery dni. Ale to już nie to samo. Jakoś się nie chce. Pomimo, że robię to wszystko, co i wcześniej robiłem. No robię, bo robię, ale wiesz." W smolistych oczach Władka taki smutek czarny, że aż czule całuję go w szyję ― w ten jego czarniawy kark. Natomiast Władek nie przestaje mówić, pociągając kolejne łyki piwa, patrzy w nocną dal, na chwiejący się mur topoli. Władek jak katarynka, która się zacięła, opowiada, ile to razem z Michałem przeżyli w czasie wakacji, jeżdżąc pociągami po Polsce, śpiąc na dworcach. „Tyle przeżyliśmy, że spokojnie mógłbyś nie jedną, a dwie książki o naszych przygodach napisać." I po raz kolejny wydobywa z siebie głupawy chichot. Szarpane, suche dźwięki, lekko świszczące jak zimny wiatr. Zziębnięte dłonie wciskam w kieszenie jego bluzy. Władek kończy pić piwo i pustą puszkę wyrzuca przed siebie. Za murem topoli wznosi się dziesięciopiętrowy blok, w którym palą się już pojedyncze światła. Dawno minęła północ. Patrzę za puszką, która ląduje w wysokiej trawie. Patrzę w oczy Władka. I zaczynam się z nim całować. No tak. Władek obejmuje mnie mocno i przyciska do siebie, bardzo mocno. Aż jego zęby zgrzytają o moje zęby. Całuję łapczywie, jak to się ładnie mówi, aż do utraty tchu. Całuję, jakbym z każdym pocałunkiem czepiał się ostatnich osnów życia. Natomiast Władek jakoś tak miękko i omdlewająco wzdycha, jakby niedowierzając w przyjemność, która chlusnęła nam w trzewia i objęła nas oboje ― po równo, po społu.
Na chwilę odrywam się od Władka. Spoglądamy na siebie raczej smutno.
― Dlaczego nie znajdziesz sobie kogoś, jesteś taki słodki, taki milutki, fajny chłopak, właśnie tacy jak ty są sami — mówi Władek, a w jego głosie pobrzmiewa znajomość życia, którego ja zupełnie nie pojmuję.
Jego chropowate dłonie szukają mnie. Moje sparaliżowane dłonie szukają jego. Jednak czar chwili, bo chyba tak to należy nazwać, zwolna przestaje działać. Ręce rozwiązują się. Dotyk już nie parzy. Ciała stoją spokojnie naprzeciwko siebie. Wzrok przestaje być mętnym. Uwolnieni od zaklęcia. Jakby zawstydzeni. Powoli schodzimy ze wzgórza. Z mroku obskurnego parczku wprost w żółte światło ulicznych latarni. Prawie w milczeniu odprowadzam go na przystanek autobusowy. Za jakimś krzewem, w głębszym cieniu, ostatni raz biorę Władka na ręce i całuję w usta na pożegnanie.
Później on raźno wskakuje do nocnego autobusu. Taki sprężysty, nie bojący się życia. Potrafiący się nim cieszyć w prosty sposób. „No a czym mam się cieszyć, no powiedz, czym jak nie moim życiem? No bo co ja mam ponad to życie?" — pyta się Władek i szczerzy po zbójnicku.
Powiedz mi tylko Władku, czy kosztując mych ust w tym obskurnym parczku na szczycie wzgórza, zdradziłeś swą miłość? Zdradziłeś? Powiedz, czy dzieląc się ze mną ustami, oddechem, ciepłem: zgrzeszyłeś przeciwko miłości? Jeśli tak. Jeśli dręczysz się dzisiaj z tego powodu. Smutno mi. Gdyż w takim razie chwila zwyciężyła nad wiecznością. Wieczysta miłość poległa pod jarzmem chwili.
A cóż ja utargowałem? Niewiele. Zgoła nic. Twoja porażka, nie jest moim zwycięstwem. Wsparłeś mnie, kulawego, a rezultat jest taki, że dziś czuję się bardziej kulawym, niż byłem wprzódy. Napoiłeś mnie wody jedną kropelką, bym zdał sobie sprawę, jak okrutnie jestem spragniony, bym przypomniał sobie, jak kojącą i życiodajną potrafi być woda, że jej krynicznym źródłem jest drugi człowiek. Dałeś mi siebie, być może wbrew sobie, jedynie po to, bym dzisiaj, bym dzisiaj tutaj sam ze sobą. Więc jaka korzyść z twego wiarołomnego daru? Jaki zysk z mojej występnej kradzieży?
Ale być może oboje spełniliśmy akt miłosierdzia. Kiedy człowiek wspiera się na człowieku. W chwili zwątpienia, pośród chwiejnych cieni wietrznej nocy. Wyciągnąłem dłoń, by pochwycić twą dłoń. Choć wiedziałem, że i tak spadniesz w przepaść. Że i ja wkrótce się stoczę.
*
Późnym letnim wieczorem pojechałem do hipermarketu, w którym Władek pracował na dziale rybnym. Zastałem go podczas uprzątania stalowej lady wyłożonej lodem. Połyskiwały tam tusze ryb. Władek właśnie pochylał się nad koszem ostryg, pieczołowicie przebierając skorupiaki i wrzucając do foliowego worka te już niezbyt świeże. Na mój widok uśmiechnął się albo się skrzywił. Trudno powiedzieć. Powitał mnie szorstkim skinieniem głowy. Przystanąłem z boku, przypatrując się jego zwinnym dłoniom porosłym czarnymi włoskami. Włodek zabrał się do ładowania ryb do styropianowych pudeł wypełnionych kruszonym lodem. Na sam wierzch sypał jeszcze pokaźną porcję lodu nabieraną łopatą z plastikowego kontenera. Nagle zapytał się, czy mam chęć na ruchanie. Bo jak tak, to powinienem spojrzeć w kierunku kasy numer 21.
— Ten tleniony blondyn? A co z nim? — spytałem się, domyślając się wszystkiego.
— Też pedał i lubi dawać dupy. Tyle, że ma HIV'a i brak mu zębów.
Akurat HIV'a i braku zębów się nie domyślałem. Zrobiło mi się słabo. Nagle ryby poczęły cuchnąć. Jaskrawe światło chłodniczych lad nieprzyjemnie raziło w oczy.
Cienka granica. Bardzo łatwo można ją przekroczyć. Kiedy i jak? Drobny wybór za drobny wyborem, a każdy z nich przesuwa granicę nieco dalej i dalej w rejony coraz bardziej piekielne, cuchnące siarką i gangreną, aż stajesz wolny, a raczej odarty do żywych kości i nie masz już nic do stracenia, gdyż jak ostatni głupiec, którym bez wątpienia jesteś, roztrwoniłeś się niebacznie. I teraz uwolniony z wszelkich więzów, z wszelkiej własności pragniesz szczodrze dzielić się swą nędzą. Stajesz się upadłym człowiekiem na wzór upadłego boga i jak każdy bóg pragniesz, aby świat powstał na twoje robaczywe podobieństwo.
Kroczysz bezkarny. Odebrawszy najsroższą karę. Dźwigasz jej brzemię. Żłopiesz i żresz bez opamiętania. Teraz głód jest najsilniejszy, więc sięgasz po jeszcze i jeszcze. Grzęźniesz. Ale i tak tlenisz włosy. Uśmiechasz się do klientów i przesuwasz kolejne produkty przed czytnikiem kodu kreskowego.
Odwracam spojrzenie od kasy nr 21 i od jej kasjera, zadziwiająco młodego i skądinąd sympatycznego z twarzy chłopaka. Spoglądam na kruszony lód w plastikowym kontenerze. Władek nabiera lód łopatą i sypie obficie na wypatroszone ryby. Zatykam usta i na miękkich nogach biegnę wzdłuż niekończących się hiper-regałów.
CZYTASZ
JA-MI-MOJE
SpiritualitéTytuł nie mówi wszystkiego... Ruina. Matka mi nigdy na nią nie pozwoli. Przynajmniej dopóki przynależę do jej domowego inwentarza, do jej rodowej zastawy. Dopóki jestem jej ulubionym bibelotem. Nie. Ona każe mi nazrywać śliwek na przetwory, kompot i...