Pomieszczenie prawdopodobnie pozbawione okien i drzwi. Ściany niewidoczne. Pośrodku stół oświetlony skąpym światłem niewiadomego pochodzenia. Przy stole siedzą Bohater i Kobieta, nie patrzą na siebie. Choć próbują spojrzeć. Oboje w pewnym wieku. Z dłońmi kurczowo na kolanach. Ona w burej sukience. On na szaro.
To nie jest tak, że Bohater nie posiada imienia, wieku, zajęcia. Z pewnością posiada jakieś konkretne. Ale patrząc na Bohatera, siedzącego przy stole...
BOHATER: W ścianach grasują wirusy. Śnieżą i szumią jak wielkie telewizyjne ekrany. Nie mam na to wszystko sił. Niech się zawalą. Niech runą.
Kobieta ze wzrokiem wbitym w dłonie.
KOBIETA: Powinnam pomalować paznokcie. Założyć nową sukienkę. Powinnam. Zrobić coś z włosami. Dla ciebie. Dla siebie. Może wówczas spojrzałbyś na mnie po raz pierwszy od niepamiętnego czasu. Przede wszystkim jednak powinniśmy zrobić sobie dziecko. Pomimo, że nie wierzę w dzieci. Są obrzydliwie podstępne. Ładne na zewnątrz. Ale podatne na zgniliznę. Na zadrapania. Na ideologię. Chłoną rtęć i siarczany. Wprost z powietrza i wody. Rosną i stają się brzydkie. Obce. Chorują. Śmierdzą. Później jeszcze nienawidzą cię za to całe szambo. Chcą cię zabić. Utopić. Uzurpują sobie. Winią cię. Opluwają. Negują. Stają się takim przegranym frajerem jak ty. Taką znękaną kobietą jak ja. I po co to? I na co to? Nie pójdę do sklepu kupić nową sukienkę. Będę siedzieć. Tutaj. Z tobą. W tym ciemnym pokoju bez drzwi i okien. Słyszę, że coś do mnie mówisz. Mówisz, ale nie patrzysz. Wyjdźmy stąd. Ale wtedy musiałabym się ubrać. Choćby w uśmiech. Boże, zapomniałam, jak to się robi. Już się nie uśmiecham. Powinnam urodzić uśmiechnięte dziecko, które będzie oddychać zatrutym powietrzem, będzie pić skażoną wodę, będzie karmić się antybiotykami i pestycydami, będzie słuchać strasznych słów oraz będzie oglądać głupie filmiki z internetu i będzie onanizować się, oglądając sprośne i głupie filmiki z internetu, ale będzie, pomimo wszystko, będzie.
BOHATER: Jestem impotentem.
Bohater zapatrzony w jedną z niewidocznych ścian.
KOBIETA: W ścianach co najwyżej jest azbest.
BOHATER: One warują i warczą. Kły za firanką.
KOBIETA: Przestań.
BOHATER: Znów popsuł się nam samochód.
KOBIETA: Boże! Nie znasz litości. Ale i tak pójdziesz jutro do roboty.
BOHATER: Pójdę. Polezę.
KOBIETA: Pójdziesz. Poleziesz.
Światło nad stołem zaczyna pulsować. Na chwilę gaśnie. Żarzy się.
KOBIETA: Znów gdzieś wybuchła wojna. Czuję to. Pismo nosem. Gdzieś daleko. Wybuchła bomba. Rozerwało. Autobus. Dziecko. Kobietę w pepitkę. Zamachowca. Potłuczona szyba pokaleczyła twarz pięknej dziewczynie, tej brzydkiej ucięło rękę. Odłamki. Powykręcana blacha. Rzeź delfinów. Nie chcę o tym słyszeć. Dość się już nasłuchałam. Do kurwy nędzy. Żyję w bezpiecznym, zamożnym europejskim kraju. A wciąż nas karmią tym gównem i ścierwem. Straszą. Recesją. Nielegalną imigracją. Rasizmem. Terroryzmem. Islamem. Wojną. Żyję w lęku. A ty nawet na mnie nie spojrzysz, o tym, że czasem mógłbyś mnie dotknąć choćby przypadkiem, niby to schylając się do rozwiązanego sznurowadła. O tym nawet nie wspomnę. Choć właśnie wspomniałam.
CZYTASZ
JA-MI-MOJE
SpiritualTytuł nie mówi wszystkiego... Ruina. Matka mi nigdy na nią nie pozwoli. Przynajmniej dopóki przynależę do jej domowego inwentarza, do jej rodowej zastawy. Dopóki jestem jej ulubionym bibelotem. Nie. Ona każe mi nazrywać śliwek na przetwory, kompot i...