W nocy budzi mnie telefon. To matka dzwoni z góry. Jej drżący głos na granicy świdrującej paniki:
— Jesteś?
— Tak, jestem — bełkoczę wpółprzytomny.
— Słyszysz? Ktoś się chyba włamuje. Ktoś jest na ganku. Gmera przy zamku. Słyszysz?
— Boże! Słyszę!
Wyskakuję z łóżka. Lecę pod drzwi prowadzące na ciemny korytarz. W słuchawce przerażony głos matki:
— Tylko nie wychodź na korytarz!
Serce zaczyna mi walić jak oszalałe. Jestem z dziadkami uwięziony w mieszkaniu na dole, a matka w mieszkaniu na piętrze, pomiędzy nami czarny korytarz i schody.
Zaczynam krzyczeć roztrzęsionym głosem:
— Proszę odejść, bo wezwę policję! Proszę w tej chwili odejść.
Chrobotanie ustaje. Lecz po chwili niestety wznawia się. Z jeszcze większym natężeniem. Ktoś. Chyba więcej niż jedna osoba — forsuje drzwi.
— Dzwoń na policję — rozkazuję matce.
Nagle pojawia się zaspana Babka, jej siwe włosy w nieładzie, wzrok mętny. Toczy się jak beczka rozgotowanej kaszy.
— Co się dzieje? — sapie mi do ucha.
— Ktoś się chyba włamuje.
— Nic nie słyszę. Co robicie?
— Matka dzwoni na policję.
— Ja tam nic nie słyszę.
Puszczają mi nerwy:
— Bo jesteś głucha!
Po 4 minutach przyjeżdża policja. Przez otwarte okno rozmawiam z przestraszonym młodym aspirantem.
— Proszę pana, wszystko jest pozamykane, drzwi i okna — mówi młody policjant o gładkiej, rumianej buzi chłopca.
Przełamuję strach. Wychodzę na korytarz. Otwieram drzwi na ganek. Pusto. Nikogo. Gdzie włamywacze? Otwieram frontowe drzwi policjantom, którzy wkraczają dziarsko. Barczyści i uzbrojeni. Pobladła matka zbiega z góry. Zdezorientowani dziadkowie wysypują się na korytarz jak wielkie kule bilardowe — odbijają się bezładnie od wszystkiego, nie mogąc znaleźć celu, przyczyny, miejsca.
Dziadek chce wyjść tylnymi drzwiami na podwórko. Babka zaczyna złazić do piwnicy. Nie mogę ich ogarnąć, a włamywacz-psychopata może być wszędzie! Policjanci sprawdzają każde podejrzane miejsce i nic. Matka śmieje się nerwowo, prawie płacze. Mam już dość! Chcę do łóżka. Mili panowie policjanci uspokajają nas. Dziadkowie plączą się pod nogami, doprowadzając mnie do szału!
Nagle zauważam na ziemi garstkę trocin. Schylam się i widzę, że drzwi, do których dobierał się włamywacz, są u dołu nadgryzione. Wszyscy oddychamy z ulgą. To musiał być szczur. Szczur włamywacz!
Matka przeprasza panów policjantów za kłopot. Dziadek klepie mnie po plecach, nie wiedzieć czemu bardzo z siebie zadowolony:
— No widzisz, to był tylko szczur i po co ten cały ambaras?
Wrę.
— Ale było słychać, jakby ktoś gmerał czymś metalowym w zamku!!!
Babka podskakuje obok:
CZYTASZ
JA-MI-MOJE
EspiritualTytuł nie mówi wszystkiego... Ruina. Matka mi nigdy na nią nie pozwoli. Przynajmniej dopóki przynależę do jej domowego inwentarza, do jej rodowej zastawy. Dopóki jestem jej ulubionym bibelotem. Nie. Ona każe mi nazrywać śliwek na przetwory, kompot i...