Ruina. Matka mi nigdy na nią nie pozwoli. Przynajmniej dopóki przynależę do jej domowego inwentarza, do jej rodowej zastawy. Dopóki jestem jej ulubionym bibelotem. Nie. Ona każe mi nazrywać śliwek na przetwory, kompot i ciasto.
Nazrywałem. Dwa wiadra.
Dwa wiadra śliwek umyłem, wydrylowałem i pokroiłem. Wsypałem do wielkiego gara. Dziadek przesmaży na powidła. Babcia drylowała wraz ze mną. Na półmetku, po pierwszym wiadrze, skapitulowała. Jak to się ładnie mówi, ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Musiała się położyć. Zażyć kropli. Na serce. Na żołądek. Ale we mnie jeszcze siła. Ta siła. Która pozwala się uwiesić śliwy za najniższą gałąź i targać całym drzewkiem, jakby się było najprzedniejszą wichurą. Tracąc równowagę. Dyndając na gałęzi, grożącej złamaniem. Ta siła jest we mnie. Dwa wiadra śliwek. Obmyć. Wydrylować. Posiekać. Do gara. Na ogień. Podsmażyć. Moje ręce są. Wciąż są. Babcia zatoczyła się do kuchni i swą dłonią na mym ramieniu dała wyraz, że dobra robota, że się spisałem, że wciąż sobie radzę z tym i owym.
Słoiki wypełnione gęstymi i lejącymi się powidłami w rubinowym kolorze – stanowią niezaprzeczalny kondensat mojej siły, mojego mocarnego bycia. Błyszczą wypucowanym szkłem. Dodają otuchy na myśl o długich zimowych wieczorach. W rubinowych powidłach mieni się coś ze mnie, co opuściło mnie na zawsze, by jako słodki pocieszyciel powrócić do nas w ponury, zimowy czas.
*
Było takie lato. Wakacje. Czas próżniaczy. Dnie białe, nawlekane na żyłkę słońca. Szwendanie się pod kopułą nieba. Miałem wolne ręce i pustą głowę. Kopałem kamień, który napatoczył się pod nogi, aż nie wykopnąłem go poza krawężnik. Tam gdzie w cieniu chrząszczy i krzaków leżała niezagospodarowana trwoga, wilgotna i włochata, dyszała od upału i wgapiła się we mnie. Była wszędzie jak skwarny kurz.
Musiałem zająć ręce, głowę, nogi, usta, oczy czymś innym niż trwogą, więc rzuciłem się na tego drugiego.
W sumie nic nadzwyczajnego.
*
Na przydrożnym kamieniu siedzi dziecko, ciało, lat dziewiętnastu. Siedzi, patrzy i mówi: „Szarpałbym cię jak Reksio szynkę." Skryty za markowymi, przeciwsłonecznymi okularami wysuwa nieznacznie język, smakuje mnie. Mojego języka. Wybraliśmy się na rowerową wycieczkę, a teraz, podczas przerwy na siku i podziwianie krajobrazu, podszedł do mnie, chwycił mnie za fraki i przyciągnął do siebie. Wsunął język w moje usta. I mlaska z zadowoleniem. Najwidoczniej muszę mu smakować. Natomiast on – nie to, żeby mi nie smakował, ale też...
Kiedy ja się waham. On sięga bez pytania. Sięga jak po swoje. Na prawym przedramieniu ma wytatuowane w języku angielskim: „Jedynie Bóg może mnie sądzić." Ta zachłanna twarz o piwnych oczach. To obłe ciało. Spragnione pokarmu. Nie dyskutuje, ono jedynie chodzi na dyskoteki. Całuje się na parkiecie. Wlewa w siebie kolorowe drinki.
Całujemy się na leśnej ścieżce, stojąc okrakiem nad rowerami. Z braku lepszego pokarmu kosztuję jego ust o nieokreślonym smaku. W tym samym czasie, ale gdzie indziej, biedne murzyniątka przeprawiają się przez morze Śródziemne na tratwach skleconych z trawy, kanistrów i z dmuchanych materacy porzuconych na egzotycznych plażach przez bogatych niemieckich turystów, którzy już dawno osiągnęli wiek, w którym należałoby umrzeć i ustąpić miejsca tym biednym, ale pięknym ciałom, gromadnie wyrzucanym przez wzburzone wody na kamieniste i nieprzyjazne brzegi Lampedusy lub innej włoskiej czy greckiej wysepki. Segreguje się te ciała i zamyka w hermetycznych plastikowych workach na jeden błyskawiczny suwak: zzzzz...

CZYTASZ
JA-MI-MOJE
SpiritualTytuł nie mówi wszystkiego... Ruina. Matka mi nigdy na nią nie pozwoli. Przynajmniej dopóki przynależę do jej domowego inwentarza, do jej rodowej zastawy. Dopóki jestem jej ulubionym bibelotem. Nie. Ona każe mi nazrywać śliwek na przetwory, kompot i...