1

4.3K 261 41
                                    

Rozległ się trzask donośny, a szare tumany pyłu uniosły się jedną płachtą z ziemi.Gałęzie powalonego drzewa chwiały się na boki, falowały jak wzburzone morze, chybotliwie drżąc i szeleszcząc liśćmi. Wpatrywał się w siekierę, którą dzierżył oburącz, a dzięki której zdołał zabić kolejnego już brata. Do dziś pamiętał, jak ojciec powtarzał, że jeśli zetnie się drzewo, stanie się jakaś tragedia, ktoś najpewniej umrze... Szacunek dla przyrody wyniósł z domu, tak jak wiele innych wierzeń, zabobonów i przesądów. Usiłował sobie jednak przypomnieć, czy tak się rzeczywiście działo, czy faktycznie wraz z powaleniem drzewa spadały i klęski, fatum dopominało się o sprawców. Budowano przecież w wiosce domy. Z drewna. Palili w piecu. Drewnem. Jego dziadek strugał z drewna figurki. Może i prawdą było, że krzywdzenie drzew przynosiło pecha. I być może dlatego stało się to, co chyba wiele miało w jego życiu odmienić... Posłyszał szum, dziwny, przejmujący, nie przypominający mu zupełnie niczego. Skowyt złowrogi zmusił go do uniesienia wzroku wyżej. Zapomniał o maniakalnym wpatrywaniu się w ostrze siekiery, za sprawą której zamordował drzewo. Z nagła biała, lśniąca smuga wyfrunęła zza zakrętu z niewyobrażalną wręcz prędkością i furkotem. Zdołał tylko odskoczyć w bok, a i to czyniąc z niemałym trudem. Pozostawił powalone drzewo samo zupełnie na prowizorycznej drodze, która przecinała las jak przecinek zdanie. Biała maszyna zadrżała rozeźlona, skręciła z piskiem, ale uniknąć zderzenia bolesnego nie potrafiła. Kolejny trzask zagościł Adamowi w uszach, tym razem inny, metaliczny, a raczej metalicznie szorstki. Zaraz potem brzdęk szkła. A ojciec powtarzał, by drzewa szanować... I jak widać, słowa jego prorocze, bowiem rację miał. Oto tragedia z winy Adama rozegrała się przed jego oczyma. Przerażony spozierał na jasne monstrum wciśnięte w leżący pień, pomięte i nieruchome. Teraz to nie kurz z uklepanej ziemi, a dym unosił się znad błyszczącej powłoki. Mijały minuty, albo to czas samoistnie się rozwlekał, czynił z siebie nić Ariadny, coraz to dłuższą, oplatającą ściany labiryntu ze wszech stron. Minuty kolejne i kolejne, a kompletnie nic się nie działo. Musiał się Adam wreszcie otrząsnąć i sam rzeczony czas oczekiwania w bezczynności przerwać. Ruszył się więc, ostrożnie podszedł bliżej, wabiony zduszonym sykiem. Ktoś we wnętrzu białego potwora był. Usiłował sobie przypomnieć, jaką nazwę owo coś nosiło. Dziedzic mu niegdyś mówił o tem, ale chyba pierwszy raz to na oczy widział. Jeszcze trochę wysiłku i wygrzebie z gruzów pamięci nazwę, taką fikuśną, mlaszczącą.

-Automobil...-szepnął przeciągle sam do siebie, brzmiąc jak dziecko zachwycone widokiem pierwszego śniegu. Zmusił się prędko do okiełznania emocji. Nieco wolniej jednak przysunął się do drzwiczek. Szarpnął. A one poddały się jego sile i legły z hukiem na udeptanej ziemi, zostawiając po sobie wyziew do wnętrza błyszczącego smoka. Adam pochylił się niepewnie. Widział tylko zmierzwione, czarne włosy, zgrabną dłoń w rękawiczce, co to smętnie zwisała bezwładna i krew. Dużo krwi. Posoka spływała po trupio bladej twarzy chłopca, tuląc ją w pąsowych objęciach lepkich strug. Mimo wielkiej ilości szoku, która Adama zaatakowała, dostrzegł delikatną nad podziw skórę chłopaka, arystokratyczną z pewnością. Szlachecką. Z lepszej sfery. Zadbaną i atłasową w dotyku.

-P...proszę pana?- jęknął. Wyciągnął dłoń i potrząsnął nieruchomym ciałem. A ten kaszlnął w odpowiedzi, co zaowocowało u Adama oddechem pełnym ulgi. Żył więc, Bogu dzięki. Przytomny tylko przez moment chłopak zamrugał z trudem, bo jucha zalewała mu oczy. Później powieki opadły, zatrzasnęły się na dobre, a subtelne usta opuścił cichy jęk.

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz