23

797 87 8
                                    

* z dedykacją dla NieZdamZPolskiego

Dziękuję za pomoc po tym, jak to opowiadanie magicznie zniknęło z wattpada, a potem się równie magicznie pojawiło <3

***

Przebierała w powietrzu palcami, a oczy, zastygłe, wlepiała w szachowego króla. Musiała dokładnie przemyśleć następny ruch, tak jak wiele innych decyzji, które jeszcze będzie musiała podjąć w murach tegoż dworu... Norwid smętnie patrzył na nią, jak powolnie chwyta za pionka i przesuwa niepewnie po śliskiej powierzchni szachownicy.

-Nie martw się- oświadczyła wesoło, opierając się wygodnie o krzesło.- Dam ci fory.

-Ach, nie to mnie zajmuje- bąknął pod nosem. Zaraz potem westchnął przeciągle i przewrócił gońca palcem.

-Poddaję walkę. Jeśli za kwadrans nie wrócą...

-Przestań już, Cyprianie- przerwała mu.- Zniknęli obaj. Najwyraźniej pan Juliusz poprosił o co Adama, ciebie nie chcąc martwić, z pewnością jest wytłumaczenie.

-Ciekawe tylko, ile im to zająć jeszcze może.

Posiedzieli chwilkę w milczeniu, elektryzującym, ale jak zwykle ciepłym i rodzinnym. Celina zawsze zajmowała w życiu malarza miejsce specjalne, zaszczytne. Była niemal rodziną, zawsze bliska, uśmiechnięta, wyrozumiała. Poderwał się z miejsca. Prócz oczywistej chyba w takiej sytuacji wściekłości na parobka, odczuwał pewnego rodzaju trwogę. Możliwym przecie było, że zaistniała jaka tragedia, może panicz Słowacki popadł w kolejne tarapaty.... Kiedy raz było się blisko śmierci, o kolejną okazję ku temu nie trudno. Rozjuszony machnął dłonią i wyszedł pewnym krokiem z pokoju, nie zważając na zaskoczoną minę Celiny, z racji podobnego nietaktu. Kobieta widziała go jeszcze w przydymionym korytarzu, pełnym bibelotów po dziadkach i obfitym w zapach olejnej farby, który stanowił niespotykaną ozdobę domostwa. Patrzyła, jak Norwid skręca i niknie gdzieś. Wziął bardzo głęboki oddech, kiedy już wyszedł z dworu. Oddychał tak, jakby miał ku temu sposobność pierwszy raz od wielu lat. Rześkie powietrze przepełniało go ożywczym strumieniem, którego miękkie fale miło łechtały w podniebienie. Pomimo całej niechęci do chłopstwa i wsi, nigdy nie pomyślał o przeprowadzce, zbyt tu było urokliwie i spokojnie... Może spokojnie do teraz. Wraz z pojawieniem się Juliusza zaszły niepokojące zmiany; chwała Bogu jedynie temporalne. Gdyby mógł, wymieniłby Adama na Juliusza, pozostawiając przy sobie kulturalnego i eleganckiego towarzysza rozmów. Kłopoty wyczuwał podskórnie, miał tak od dziecka. Ale tylko te, które zdawały się w ogólnym rozrachunku błahe. Tych wielkich i znaczących problemów nie dostrzegał, jak przystało na szlachcica. Lepiej zająć się głupotami, niźli mierzyć z katastrofą nieprzyjemną w odbiorze. Nie zastanawiał się nad tym, co robi. Bezwiednie i w refleksyjnym amoku obszedł budynek, ominął stojący tam powóz, co to do oglądania się tylko nadawał, bo Norwid koni nie miał nawet, by w ruch powóz wprawić i zatrzymał się dopiero przy drewutni, jakże bezużytecznej w ciepłe dni, a jakże przez Adama zadbanej. Przetrząsnąć zdołał każdy kąt dworu, by odnaleźć dwie zguby, ale do drewutni, co przyznać musiał, nie zaglądał. Wiedział doskonale, że ich tam nie znajdzie, bo i czemu, ale natura perfekcjonisty nakazała naprawić błąd i zajrzeć... Musiał gdzieś przecie Mickiewicz chować swe tajemnice, podszepty Czarta i idiotyczne pomysły, których był skarbnicą. Teraz już znacznie mniej pewnym, a więcej chwiejnym krokiem zbliżył się do drewnianych wrót i kopnął je z całej siły niczym pijany, odurzony dezaprobatą na kształt błota, jaką został przez sługę obrzucony. Nie spodziewał się zoczyć niczego innego niż to, co w rzeczywistości dostrzegł. Drewno. Stosy drewna, całe jego góry, Olimp usypany z drewna, Mont Blanc drewniany, Ural obleczone korą... Po cóż kazał Adamowi tyle drewna rąbać? Owszem, bywały zimne noce na kształt chyba tych pustynnych, bo i okolica była moralną i umysłową pustynią, wszędy głupcy i analfabeci... Ale po co mu było drewna aż tyle? Już wiedział, oprzytomniał... Z czystej złośliwości rozkazy takie wydawał. A niech się Adam ździebko pomęczy, a niech Adam podźwiga, niech się z siekierą namorduje sam zupełnie pośrodku lasu ociężałego od klątw i rabacyjnej krwi... Wiedział dobrze, że rąbanie drewna jest bodaj najtrudniejszą pracą, jaką można zadać, przecie karą i na zsyłce bywała... Tak się w najlepsze znęcał nad bezradnym parobkiem, a ten do lasu chodził i drwa rąbał, potulny piesek. I pomyśleć, że przez takie Norwidowe zachcianki prawie panicz Juliusz zginął... Jedna jego fanaberia, jedno ścięte drzewo i już, tragedia gotowa, a gorsza znacznie od Szekspirowskiej, przynajmniej w głowie Cypriana. Jakież życie potrafiło być przewrotne, jakie nieprzewidywalne... Jedno słowo tylko, jedno palcem skinienie, a taki wpływ na los innych... To jedna tylko myśl wystarczy, jedno westchnienie, by w pył obrócić szczęście, co dokoła się tak panoszy bezwstydnie. Drobiny kurz i pyłu podfrunęły do niego, poderwane i wciągnięte przez wiejskie powietrze z zewnątrz. Przesunął nogą po podłodze, odpychając od siebie drzazgi i wióry. Sapnął zrezygnowany i usiadł na jakiejś skrzyni starej, co w rogu zalegała, dłońmi się oparł o kolana. Teraz zrozumiał, że największym błędem było służby odprawienie, a pozostawienie jedynego Adama, co jak ten Ikar sparzy się na własnych marzeniach płonnych i legnie martwy, na nieszczęście chyba, w tym dworze.

-Oby legł jak najprędzej...-szepnął sam do się. Nie pamiętał, co takiego chciał udowodnić przez zwolnienie służby. Bo całe życie cosik udowadniał... Udowadniał rodzinie, że poradzi sobie bez rodowej fortuny, Adamowi udowadniał, że parobek jest konstrukcją zbyt głupią na naukę, choćby nie wiadomo jak się starał i z bólu skręcał, chłopom natomiast udowadniał, że odwiecznym prawem natury arystokracja stoi w hierarchii wyżej, swoim klientom udowadniał, że na sztuce się nie znają i fotografika nie ma absolutnie żadnej przyszłości... I awantura ze służbą, raczej jej brakiem, była kolejnym bliżej nieokreślonym dowodem na coś równie nieokreślonego. Co tu robił właściwie, dlaczego porzucił miasto, skoro wsią gardził jako żywo? Czemu odsunął się od światła cywilizacji, skoro potępiał mroki zacofania? Czemu żył w odosobnieniu, bezdennej alienacji, skoro za ludźmi tęsknił? Oto siedzi w drewutni, sam, bez marzeń, bez nikogo bliskiego, zgorzkniały, ale obrzydliwie bogaty. Co jeśli Adama sobie zachował, bo go lubił podświadomie? Co jeśli chciał kupić sobie jego przyjaźń, a ten ją odrzucił na rzecz nauki, poezji, na rzecz świata... Sam się dziwił sobie, ze podobne brednie w głowie wysupłał, bo Adama prawdziwie nie znosił. Tylu miał innych parobków, był i Witold, był Kazimierz, była Ziuta... A on z tej wesołej gromadki ocalił Mickiewicza z rogami diabła na stałe przytwierdzonymi do duszyczki. I za to teraz płacił...

Szmer ogarnia mu z nagła uszy, ciche popiskiwanie podpływa blisko. Otrząsnął się, strzepując niecierpliwą dłonią resztki myśli z ramienia. Szmer nie był złudzeniem, o nie. Coś posłyszał z otchłani drewutni, z głębi leśnych trucheł ułożonych równo w szorstkie rzędy. Głowę obrócił. Oczy...musiał wytężyć wielkim...wysiłkiem. Ale zoczył. Ruda bestia, szczerząca bezczelnie swe kły w kącie szopy. Łapa w bandażu lekko do góry uniesiona w samozachowawczym odruchu, sierść na karku zjeżona, ogon puchaty podkulony lękliwie. Wiedział Norwid, poznał od razu, że tylko Adam na tyle nierozważny, by zamiast się lisa pozbyć, ranę mu opatrzył, umieścił go w drewutni, z dala od pańskiego wzroku... Ukrył lisa. Tylko Mickiewicz tak głupi, by w dom szkodnika wpuszczać. Musiał więc wiele więcej kryć przed nim. Norwid postanowił się ruszyć, kroki swe skierować tam, gdzie odpowiedzi znajdzie na wszystkie pytania. Od źródła dzieliło go tylko kilka kamiennych stopni, ciężkie drzwi i chłód wydobywający się z piwnicy pod dworem. Tam pójdzie. I to, co tam znajdzie, będzie słodkim końcem jego z parobkiem problemów. Tak, koniec, koniec... Na to tylko w życiu czekał.

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz