34

453 48 10
                                    

Nigdy wcześniej ust swych tak szeroko nie rozciągał, nie napełnił się nigdy przedtem szczęściem tak ogromnym. Gdyby wpisywał się w kanwy normalności, byłby odmówił. Gdyby miał inne upodobania, także nie wyraziłby zgody. Gdyby nie miał czasu i ochoty. Gdyby był mniej odważny. Ale oto jest, idzie tuż za Juliuszem, w tyle pozostawiając samochód z lokajem w jego wnętrzu. Rozkazali mu tam zostać, tuż przy powalonym drzewie i wraku automobilu, nie chcąc go wtajemniczać w sytuację. A skoro dróżka była zablokowana, nie musieli się wysilać i wymówki szukać. Spoglądał na Słowackiego i nie mógł się otrząsnąć z szoku. Nigdy go takim nie widział. Jeśli byłby tylko odrobinkę bardziej strachem sparaliżowany, pewno nie byłby w stanie poruszać nogami. Rozglądał się Juliusz na prawo i lewo, płoszył z każdym szelestem i zatrzymywał się, niemal na Spitznagela wpadając. Parokrotnie proponował odwrót, potem sam siebie na głos przekonywał, że iść muszą, nie wolno im było takiego zostawić bałaganu...Nie tym razem. Ludwik właściwie się nie odezwał podczas tej ich leśnej przebieżki. Nie musiał, Słowacki i tak by nie odpowiedział. Drżał, opleciony własnymi ramionami, oczy mu się szkliły. Nie tak sobie Ludwik wyobrażał ich spotkanie...W ogóle go sobie nie wyobrażał, bo w głębi duszy nie wierzył, iż Juliusza kiedykolwiek odnajdzie. Los ich pchnął ku sobie, nie było innej możliwości. Bo jakie niby istnieje prawdopodobieństwo, by wpaść na się w budynku przypadkowej poczty, na zapomnianym skrawku ziemi, na dodatek tak prędko...Nie zdążył się Ludwik poszukiwaniami znudzić, a już Słowacki pojawił się jak na ręki wyciągnięcie. Nawet się nie sprzeciwiał, nie uciekł, ani nawet nie pieklił...Poprosił tylko o pomoc. A Spitznagel z chęcią się zgodził. Nie ze względu na Juliusza ani misji specyficznej powodzenie. Nie ze względu na panią Salomeę. Rzecz prosta, spodobała mu się pomoc, jakiej miał udzielić. O czymś podobnym marzył od dawna. Nie potrafił własnego uśmiechu powstrzymać. Wciąż obawiał się odrobinkę, że to podstęp lub kolejne kłamstwo, Juliusz żartował albo się myli i nie będzie żadnego umrzyka... Ale był. Tu, w tym dworze.

Z zewnątrz jak każdy inny, nowobogacki dwór, dzierżący w sobie parweniuszy z dziada pradziada. Z historią i ogrodem. Drewutnia gdzieś z tył i jakaś gruzu sterta, gruzu czy drewna, trudno określić. Dopiero, kiedy znaleźli się odpowiednio blisko, odszyfrował ten dziwaczny widok. Zgliszcza powozu, nadpalone resztki, znad których jeszcze unosił się szarawy dym. Dookoła zwęglona trawa, ale żadnych więcej zniszczeń. Drzwi dworu otwarte na oścież. Słowacki odwrócił się nagle.

-Nie wejdę tam, nie...nie dam rady.

Spitznagel zaśmiał się krótko, potem wychylił, pożerając wzrokiem ten skrawek domu, jaki było widać. Ekscytacji zastrzyk rozruszał jego wewnętrzne koła zębate. Już zapragnął działać, będąc póki co w progu.

-Nie traćmy czasu, proszę.

-Ludwiku...

-Nie traćmy czasu-powtórzył i go wyminął. Niecierpliwił się na tyle, że nie miał zamiaru czekać na Słowackiego. Omiótł wnętrze przejętym spojrzeniem. Wybite szyby, puste, wybebeszone szuflady, pocięte dywany...Karnisze z firanami zalegały na podłodze. Ślady błota i popiół były dosłownie wszędzie, dogasający fotel stał pośrodku smutnego pokoju. Parę dziur w ścianie, pozrywane tapety i tkaniny. Ładne pejzaże wydarte z ram i podarte, porozrzucane po podłodze. Brakowało wnętrzu duszy, domyślił się Ludwik, iż duszę skradziono bestialsko z wyposażeniem, nie było zegarów, nie było zastawy ani obrusów, nie było figurek na kominku ani poduch na sofie. Ale to, co go najwięcej interesowało, miał tuż pod stopami. Ślad krwi, pąsowa smuga na drewnianych panelach, ciągnący się ku pokojowi po lewej. Wspominał Juliusz, że usiłował tegoż malarza przesunąć, ale mu się nie udało. W takim razie te ślady sprawką rozsierdzonych chłopów. Musieli go zabić w salonie, potem jak mebel odstawić na bok, by nie przeszkadzał. Uśmiech się Ludwikowi rozwinął niczym wstęga, podekscytowany ruszył ku drzwiom i otworzył tajemniczy pokoik. Bogu dzięki, raz ten jeden Słowacki mówił prawdę. Leżał, o tu, siny i skostniały, wygięty jako struna i wypłowiały. Miał nareszcie Spitznagel śmierć przed sobą, tak jak sobie w głowie roił, było to uczucie silne. Podszedł bliżej, słysząc za sobą nieśmiałe kroki Słowackiego.

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz