10

1K 114 22
                                    

Złość opuściła go równie prędko, co go wcześniej tak bestialsko napadła. Myśl o delikatnej skórze, o tych oczach ciemnych jak dno jeziora, nie pozwalała Adamowi na chwilę wytchnienia. Cokolwiek otumaniony, zaraz po kąpieli pomógł Słowackiemu wygodnie w łóżku się ułożyć. Było jeszcze wcześnie, lecz panicz padł, wycieńczony emocjami wczorajszego karambolu, jeszcze świeżego w jego umyśle. Patrzył Adam chwilę na niego, jak tak leżał, pod zbawiennym wpływem czaru Morfeusza, przypominający baśniowego księcia, albo jedno z dzieł malowanych Norwida. Bał się tylko, by zbytnio ten zastój się Słowackiemu nie spodobał i by się nie oddał bez oporów chorobie lub śmierci nawet...Taki był chwiejny, taki kruchy, ledwo żyw wyszedł z tego paskudnego wypadku. Niby medyk mówił, że to nic poważnego, a jednak Juliusz na odzyskującego siły nie wyglądał.

-Ostawże go w spokoju, Adamie- syknął malarz, kiedy wylazł już z pracowni jak niedźwiedź z jaskini w borze. Poplamione farbą miał palce, nie dziwna. Sługa odsunął się nieco, robiąc Cyprianowi miejsce. Ten zerknął do pokoiku, sekund parę się przyglądał, spozierał, spozierał, potem dłonią sięgnął ku klamce mosiężnej i drzwi przymknął. Nabrał głośno powietrza do płuc, ale nie na tyle głośno, by zbudzić śpiącego za drzwiami Juliusza. Splótł ręce na piersiach i z dezaprobatą zmierzył parobka wzrokiem.

-Nie naprzykrzaj się mu, widzisz, że niedomaga. Słyszałem niestety, że wdałeś się z nim w rozmowę, miast go pilnować...

-Kilka słów to nie grzech.

-Mylisz się- parsknął Cyprian Kamil.- Już mu w głowie namąciłeś, już cię do stołu prosi...a raptem doba minęła.

-Jam był równie, co pan, zaskoczony tym gestem...-bronił się parobek.

-Nie dyskutuj no ze mną, bo po szpicrutę sięgnąć nie trudno.

Mickiewicz odruchowo nakrył się dłońmi. Jak długo jeszcze jego życie będzie żywot psa przypominało? Psa na łańcuchu? Chciał szczęścia odrobinę, kawalątek, marny strzęp tylko. Jego odruchowy, niekontrolowany gest podziałał na malarza jak bat na konie i smagany chęcią zdzielił parobka po głowie. Samemu usta ścisnął w wąską linijkę.

-Powiedz choć- cedził Cyprian.- Żeś drwa się z drogi pozbył.

Drugi mężczyzna przełknął ślinę. Jego podenerwowanie wsiąkło chyba w każdą fałdę zasłon, w każdy sęk sekretery z palisandru, stojącej w kącie, w ciemne obicia gotyckiej skrzyni, którą miał dziedzic po dziadkach, a oni po swoich dziadkach.

-Tak- załgał Mickiewicz, przemyślawszy położenie, w jakim się obecnie znajdował, czy topił raczej. Ale poczuł, oj poczuł mrowienie w palcach; kłamstwo zapiekło mu w gardle i klinem wbiło w morale. Jedno kłamstwo i ostatnie w jego życiu całym, poprzysiągł sobie, modląc się, by wytrwał w postanowieniu... Akurat to kłamstwo było bezpiecznym. Kto teraz będzie przejeżdżał dróżką w lesie? Jeden tylko Juliusz, prócz tego nikt, Cyprian się nie dowie, że drzewo wciąż leży, bo i od kogo nie będzie miał.

-Choć raz żeś się przydał na co- skinął głową.- Dobrze już. Zejdź mi z oczu.

Adam zgiął się w pół, kłaniając się i wcisnął swą postać wgłąb domu. I pomyśleć, że mógłby teraz stać w progu sypialni i pochłaniać wzrokiem śpiącego panicza. Cóż on w Adamie wzbudził samym swym jestestwem i jak to zrobił, pozostawało niezmiennie zagadką. A przyznać Juliuszowi trzeba, że uczynił to nader sprawnie, zważywszy na fakt, że był w dworku od dwóch dni dopiero. Gdyby tak tylko zdrów był... Mickiewicz zasępił się. Echo Norwidowych obcasów ucichło gdzieś w innej części domu. Gdyby się Cyprian nie uparł na medyka, a znachora usłuchał, byłby już Słowacki na nogach postawiony. Tak. Sługa pokiwał głową sam do siebie, rozważając powstały pod jego czaszką koncept. Znachor. Czas mu do Andrzeja iść. Teraz, zaraz. Rzuciwszy raz ostatni okiem na przymknięte drzwi, co to go od Słowackiego skutecznie oddzielały, ruszył, ale jak pewnie, jak żwawo, jakoby w niego co wstąpiło i za fraki ciągnęło ku drzwiom. Modlił się jeno w myślach, by się o jego wieczornej eskapadzie nie dowiedział dziedzic. Widno było całkiem, co zastanawiające, jeśli spojrzeć na umierającą w ostatnich blaskach dnia porę, a wciąż parno było okrutnie. Adam parł do przodu przez ogród, wyminął symetrycznie rozmieszczone rabaty, których sam doglądać musiał za dnia, a kroki zdeterminowane kierował w stronę zagajnika. Zagajnik oddzielał dwór od osuwiska, czy skarpy może, poniżej której już wioska się zaczynała. Najpierw pola, domy w oddali, za nimi już las, puszcza właściwa, której ów zagajnik był tylko preludium. Tu mu właśnie, w krzakach przy dworze, zabłysnął rdzawy ogon, więc zwolnił tempa, a stopy ostrożniej stawiał. Lis, franca. Poznał go parobek zrazu. Pewno znów na przeszpiegi do dworu chciał. Pyszczek wychylił z kniei, nos bezczelnie ściubił.

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz