16

760 102 2
                                    

Norwid uważnie obserwował te specyficzne poczynania swego młodego gościa, wpatrywał się w jego rozedrgane dłonie, zsuwające się niepewnie z dzbana malin. Cieszył się niezmiernie, że Juliusz zdecydował się rzeczony dzban odłożyć, bo jeszcze chwila, a jego trzęsące się, zgrabne palce upuściłyby naczynie na podłogę.

-A gdzież to pan mojego parobka zgubił?-zagaił ostrożnie, niby żartobliwie, choć nastroju na dowcipy nie miał. Juliusz nie odpowiedział, ale widać było, jak wielkim poruszeniem zareagował na wzmiankę o słudze. Odsunął się od stołu i splótł ręce na torsie. Było mu duszno; nie tak, jak to bywa podczas podobnych upałów. Duszno mu było na ciele całym, czuł się tak, jakby każdy nabierany oddech był tym trującym i ostatnim. Jakby miał tu przed malarzem paść martwy, a jego truchło już poczęło się rozkładać i wtapiać w panele, tworząc breję paskudną i egzystencjalnie pustą. Blady był jak płótno, zdenerwowany i raczej smętny, nieskory do rozmów, nieskory do spojrzeń, nieskory do konwenansów, do życia wyraźnie nieskory...

-Jak się pan dziś czuje?- Cyprian usiłował uzyskać od niego jakąkolwiek odpowiedź, która potwierdzić by mogła jego istnienia ciągłość. Przybrał bowiem Słowacki postać samego kokonu, nieczułego na bodźce i z mętnymi oczętami spuszczonymi w dół.

-Lepiej, dziękuję. Chyba powinienem już...

-O, niechże pan już przestanie! Dłużej tego nie wytrzymam!- Norwid warknął i wyrzucił ręce wyżej, a powieki przymknął na moment. Uprzedził zaraz Słowackiego, nie zezwalając mu na zabranie głosu, co ten najwyraźniej pragnął uczynić, bo wargi uchylił.

-Zostaje pan, powtarzałem tysiące razy, póki ja pewności miał nie będę, że z panem całkowicie w porządku. Póki co owej pewności u mnie deficyt. Ależ pan uparty, nie ma co...

-Gdzie to panna Szymanowska się podziała?- zachrypiał Juliusz, byle prędzej temat zmienić. Głos mu drżał od naporu wstrzymywanych łez, które go od środka topiły, tworząc mu z ciała  Atlantydę. Cyprian natomiast czarne swe włosy dłonią przeczesał, zaalarmowany tą zmianą w Słowackim, co niby błaha, a jednak znacząca na tyle, by utworzyć zupełnie jego odmienny obraz, mniej stateczny i uporządkowany, bardziej za to lękliwy. Kościstymi palcami sięgnął ku dzbanowi z gliny i jedną z krwistych malin włożył sobie do ust.

-Pakunki w pokoju rozstawia- zamlaskał.- A pana walizki już do nowego pokoiku przeniosłem. Sam, niestety. Bo z Adama sługa żaden. I na razie pan tego żadnego sługi pokój zajmie. Adam tam urzęduje, ale na ten czas panu odstąpi... To i tak zbytek łaski, że go dalej w domu trzymam. No niechże pan przyzna. Zachowuje się Adam nieodpowiednio... Nawet pana z malinami przysłał, to nie przystoi! On sługą jest, on niech dzban dźwiga...

Urwał jakoś, głos zawisł niczym sztylet nad płochym Słowackim, bo Norwid zoczył kolejną, ciekawą i wielce frapującą malinę wśród stosu innych jej sióstr, skazanych na pożarcie. A Juliusz zamarł pod naporem tegoż urwania nagłego... A więc w pokoju Mickiewicza sypiać będzie musiał, jego zapach wdychać z poduszki, jego pościelą się okrywać; pościelą, która Adama ciało we śnie tuliła. Przełknął ślinę.

-Gdzie Adam wówczas mieszkać będzie?

-A w komórce, niech się pan nie martwi, w piwniczce. Gdzie jego miejsce, psiakrew- zarechotał złowieszczo Cyprian Kamil. Juliusz pragnął zaprotestować i wybłagać dla Adama kilka tylko podstawowych praw, wolności trochę, ale wspomnienie nieprzyjemnego końca ich pocałunku go skutecznie powstrzymało. Zamknął więc uchylone dotąd wargi, wciąż cierpkie od parobkowego rozczarowania i głową tylko przytaknął poddańczo.

-Jak tylko wróci, rozkażę mu swe graty stamtąd zabrać- dodał dziedzic. Palcem skinął na Słowackiego, by ten poszedł za nim. Zniknęli obaj w mroku dworku, co jawiło się Juliuszowi dziwnym. Bowiem nastało południe, jeszcze dość jasno w ogrodzie, a tu, wewnątrz, mrok jak był, tak był; półcień całunem okrył korytarz i skrzypiał w nim jednostajnie, zlewając ze ścian aurę tajemniczą, magiczną, z brakiem czasu i zanikiem przestrzeni, tylko z ciemnością, czerń, czerń i czerń... A oni parli obaj do przodu, przez tę frenetyczną gęstwinę. Na szarym jej końcu wyrosły drzwi z drogiego palisandru, wąskie i stare. Mosiężną klamkę malarz nacisnął i rozległ się zgrzyt jak pośmiertne już rzężenie umrzyka.

-Odpowiadają warunki?- spytał, kiedy już wpuścił Słowackiego do wnętrza. Ten odwrócił się do niego prędko, gdyż miał nieodparte wrażenie, że jeśli nie stanie z Norwidem twarzą w twarz, to ten znikąd wyciągnie nóż i go zasztyletuje bezdusznie... Może wizja była córą poprzednich jego emocji, które przytargał ze sobą z zagajnika, a może udzielił mu się posępny nastrój tej części dworu... Dworu, który swoją drogą rósł i pęczniał z godziny na godzinę, odkrywając przed Słowackim coraz to nowe zakamarki.

-Czemu pan taki nieśmiały?

-Chyba przez dobroć pana- mruknął zdawkowo Juliusz i usiadł na skraju łóżka, bo nogi gięły się pod nim, a czerń z korytarza już przysłaniać zaczęła mu oczy. Przez chwilę nie dało się ni szmeru posłyszeć zbłąkanego. Norwid patrzył Słowackiemu prosto w te jego nieświadome oczęta, chcąc coś z nich wyczytać. Bo sprawiał iście mroczne wrażenie, jakoby coś w nim pękało i go od środka pochłaniało, gniotąc uprzednio niemiłosiernie. Oj tak, gniotło cosik, wyciskając mu na twarzy zmartwienie niepojęte. Zupełnie jakby Juliusz nie chciał wcale być, gdzie był, jakby chciał choć na chwilę ciało opuścić i ulecieć cicho, dać się ciepłemu, letniemu powiewowi zanieść gdzieś.

-Co pana trapi- burknął konspiracyjnie, spodziewając się niejako posłyszeć z ust młodszego mężczyzny państwową tajemnicę, albo coś niekonwencjonalnie obskurnego.-Czy może o matkę pańską chodzi?

-O matkę?- powtórzył zaskoczony Juliusz, na wpół nieprzytomny, nieświadomy. Oszołomiony zadarł głowę wyżej, a świat odzyskał barwy, wszystko do normy wróciło, nawet wyimaginowany sztylet rozpłynął się w kieszeni Norwida i skapywał wolno na podłogę.

-Dlaczego pan tak sądzi?

-Cóż...- Cyprian zmieszany podrapał się po głowie i o krok zbliżył, zamyślony jak profesor przy ambonie.- Był pan dziwny, gdym zaproponował panią Salomeę zawiadomić o wypadku, jakoś teraz wspomnienie mi powróciło...Myślałem, że może pan zdanie odmienił.

Słowacki wziął oddech głęboki. Coś w stwierdzeniu Cypriana brzmiało przerażająco prawdziwie. Matka...No cóż. Słowacki miał kłopoty i to te większej rangi. A matka jego była w nie zaplątana nieszczęściem. Gdyby tylko tak prawd nie naginał, jak to zwykł robić, teraz byłby w domu, domu rodzinnym, spokojnym i beztroskim, z matką... Nie lubił tego nazywać kłamstwami. Czymkolwiek było, uraczył tym niejednego, w tym tak Adama, jak i Cypriana. Nieco wyolbrzymił powód swojej ucieczki ze stron rodzinnych, nie była ona bowiem spowodowana rzekomym okrucieństwem matki, ani nawet ciążącym nad nim przymusem bliskiego małżeństwa. Miał Słowacki pewien kłopot z pieniędzmi i szczerością, a raczej z ich brakiem. Salomea miała pełne prawo wściekać się...Jeśli w ogóle dowiedziała się prawdy. Lepiej dla Juliusza, gdyby pozostawała wciąż w błogim stanie niewiedzy.

-Moja matka i ja nie żyjemy w zgodzie, muszę to panu wreszcie przyznać- łgał.- I choć darzę ją szacunkiem, cieszę się, że mnie aktualnie przy niej nie ma.

-Czyżby miał pan problem jaki?

-Poniekąd- westchnął młodszy, zaciskając nerwowo dłonie na materiale spodni.- Ale nie mówmy już o tym, serdecznie proszę pana.

-Oczywiście, niech mi pan wybaczy, bywam nader wścibski- uśmiechnął się niedbale i zaprzeczał w powietrzu szybkimi ruchami dłoni. Odsunął się pod drzwi.

-Dziękuję panu raz jeszcze za gościnę. Będę miał u pana dług.

-Ależ to drobiazg i przyjemność tylko sama dla mnie- położył rękę na klamce i zgiął się wpół, kłaniając uprzejmie niczym lokaj.- Zostawię już pana...

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz