2

2.1K 183 19
                                    

Rozdziawił usta, opuścił żuchwę mimowolnie, nie mogąc się otrząsnąć. Drzwi pozostawione rozwarte, ziejące wieczornym chłodem, w progu mnóstwo błota i kropli krwi. A obiecanych drew brak, ogród niezadbany, pozostawiony sobie samemu, podłogi nieumyte, pracownia wciąż zakurzona, żadnego królika na jutrzejszy wymarzony obiad... Nic nie zrobione. Adam już wcześniej zdał się bezużyteczny, ale teraz przeszedł chyba samego siebie. Pan Norwid wciąż ściskał pędzel w dłoni, a teraz wściekły zacisnął palce jeszcze mocniej i złamał ów pędzel w pół. Przesunął już zawczasu oskarżycielskim wzrokiem po deskach podłogi, wodząc za błotnistymi śladami. Ruszył, rozpędzony, przed siebie, ale nagle zatrzymał się w pół kroku, szarpnięty niewidzialną dłonią, wciśnięty przemocą w ziemię. Zanim skonfrontuje się ze swoim, jak się okazało, przygłupim parobkiem, szalbierzem, musi coś ze sobą zabrać. Jakiś oręż, który pomoże wybić parobkowi z głowy fanaberie. Tak, to mu się marzyło, odwet, kara dla nieposłusznego sługi, co chyba na zbyt wiele sobie pozwala. Odsunął zatem szufladę dębowej szyfoniery i wyjął szpicrutę pewnym gestem, tę na specjalne okazje, takie jak ta. Pogładził ją po przyjacielsku, głową do niej pokiwał, jakoś porozumiewawczo.

-Bodaj go sam Stwórca połajał- syknął.- Będzie to błoto samodzielnie z paneli zlizywał...

Kiedy już skończył się odgrażać, ruszył ponownie, idąc w stronę migotania naftowych lamp, które łuną wytryskiwało zza drzwi małej, gościnnej sypialenki. Norwid stąpał głośno z zajadłą miną. Już go ręka świerzbiła. Adamowe przewinienia rosły z dnia na dzień i uzbierało się ich akurat tyle, by go wreszcie wychłostać. Kopnął nogą w drzwi, niemalże pianę tocząc z ust. Odepchnięte odrzwia uderzyły z impetem o ścianę, odsłaniając wnętrze w całej okazałości i przy okazji klamką czyniąc w ścianie dziurę. Adam klęczał przy łóżku, blady, ubranie jego pobrudzone. Wzdrygnął się i głowę odrzucił, usłyszawszy niemiłosierny huk. Norwid byłby mu cios wymierzył szpicrutą, ten, o którym tak marzył, ten, co się tak parobkowi należał, ale...powstrzymał się. Dostrzegł bowiem, co na tymże łóżku leżało. Kto raczej...

-Panie dobrodzieju, niechże pan pomoże...

-Cóżeś zrobił- dłoń ze szpicrutą opadła niżej, ale mina nie zelżała, wciąż ściągnięta jakimś niewymownym, zwierzęcym gniewem. Jakiś...chłopiec, drobny, młody, zakrwawiony leżał omdlały, brudząc posoką śnieżnobiałą pościel. Zaszumiało panu Norwidowi w uszach. Znał go. Bez wątpienia. Doprawdy go znał. Ta twarz...Rysy...Mimo strug czerwieni przyjemnie znajoma. Chłopiec jak wspomnienie, mgliste i dawne, ale nie na tyle odległe, by się rozpłynąć w nawale innych twarzy. Wyjątkowy był.

-Panie...auto...mobil w drzewo uderzył, jużem mówił, drzew ścinać nie wolno...Uprzedzałem, że coś stać się może.

-Ucisz się, ucisz!- warknął dziedzic. Teraz już się nie powstrzymywał, wziął zamach i uderzył raz, drugi, trzeci. Adam osłaniał się rękami i na klęczkach przeszedł pod próg, usuwając się sprzed wzroku pana. Zacisnął usta. Och, gdyby tylko zdobył się na odwagę i zrealizował groźby, jakie mu się kotłowały w umyśle. Bez wątpienia położyłby Norwida jednym, wprawnym ciosem. Urządziłby mu vendettę. Gdyby... Ale tak postępować nie wolno. Jemu nie wolno. Musiał pilnować miejsca w szeregu, okiełznać lwa, który paszczą się wżynał w jego duszę, który namawiał do skowytu.

-Więcej ja tych głupstw nie zniosę! W swojej izbie szerzyć sobie możesz te herezje, w swojej chałupie te zabobony, nie u mnie! Jeszcze słowo, a innego chlebodawcę sobie szukał będziesz!

Adam wciąż w kącie, owinięty własnymi ramionami, nie uronił ni słówka. Dziedzic uspokoił się wreszcie, dłonią ciemne włosy przeczesał i skubnął się odruchowo w bródkę. Pozbył się szpicruty, rzucając nią w parobka, a następnie przysunął się do łóżka. Palcem odgarnął mokry od krwi kosmyk włosów z czoła nieprzytomnego. Wpatrywał się w niego, w jego oblicze oświetlone ciepłym blaskiem płomieni. Coś, to magiczne coś w nim tkwiło, wylewało się spod przymkniętych powiek, coś w jego rysach nie dawało spokoju. Niemal się cieszył Norwid, że go widzi, kimkolwiek był.

-Znam ja ci go- mruknął, wyzbywając się groźnej miny. Adam zerkał ostrożnie to na pana, to znowuż na omdlałego chłopca, którego wytargał z ramion kostuchy i wnętrza pojazdu.

-Malowałem go, to rzecz pewna, przed paroma laty...

-To arystokrata jaki, poznam ja takiego od razu, po skórze, po skórze delikatnej...no i auto, burżuj to być musi...- wtrącił parobek na jednym wydechu. Podniósł się wreszcie na nogi, ze wstydem nieukrywanym. Dosyć życia takiego, w kajdanach, uwłaczającego jemu i rodzinie jego, przodkom... Już buzowało w nim, bunt, rabacja w duszy wybuchła i czekała na sygnał, na rogu dęcie. Wydostać się z okowów pragnął, w jakich ugrzązł, zdaje się, na dobre. Norwid zmarszczył brwi i zastygł w bezruchu.

-Leć no po medyka- burknął wreszcie.

-Ale ...panie...Zmierzcha- parobek wskazał palcem na ciemne niebo i pierzaste, szarawe chmury za okiennicami.

-No i cóż z tego... Przecie coś robić trzeba!- uniósł się pan nagle.- Nie będzie nam tu konał, psia krew!

Adam cofnął się o krok. Przełknął ślinę nader głośno, a dłonie zacisnął na materiale lnianej, poplamionej krwią omdlałego chłopaka koszuli. Mierzwił ją chwilę, co wyglądało na oznakę bojaźni, ale było czymś zgoła odmiennym. Rozsadzała go energia od środka, zły był, do szpiku kości rozeźlony, marzył, by jaśniepana zamordować rękami własnymi, udusić choćby teraz, ale... Zbyt wiele mu zawdzięczał. Dach nad głową mu zagwarantował, uczyć obiecał, choć niewiele wyszło z tego. Pracę dał, wreszcie inną niż tę, którą w domu miał u siebie. Omijał sprytnie gromy, które w jego stronę ciskały oczęta dziedzica Norwida. Nie miał ochoty najmniejszej na kolejną chłostę.

-U nas we wsi jest taki jeden...

-Do rzeczy, Adamie- pieklił się pan. Zirytowany już był ponad miarę, ledwo się na nogach trzymał z tejże niepohamowanej wściekłości, co to kłuła w każdy skrawek ciała. Obaj się więc denerwowali, obaj ochotę mieli, by życia pozbawić tego drugiego, zygali do siebie...I żaden niczego z tąż chęcią począć nie mógł. Adam zbyt małym był w społecznej hierarchii, Cyprian zaś, no cóż...Cyprian potrzebował służby, z której ostał mu się tylko ten jeden irytujący parobek.

-Znachor- dopowiedział Adam.- Znachor to przyjdzie pewnikiem. Dla medyka późna zbyt pora. I ciemno. Wie pan...Może medyk jutro, jutro z rana, a znachor teraz...

Norwid wywrócił teatralnie oczyma i dłoń podniósł do czoła, pocierając skroń. Starał się od dawna wyplewić te idiotyzmy z głowy swojego, pożal się Boże, parobka. I Adam pragnął bardzo przywyknąć do zmian, starał się jak nikt inny na jego miejscu. W końcu na własne życzenie dostał się pod skrzydła Norwida. Od niego dowiedział się o żarówek istnieniu, których niestety w dworze zamontować się nie dało, z racji braku przewodów i pnączy, których Adam nazwać nie potrafił. Od dziedzica właśnie usłyszał, czym jest automobil... Zdało się mu to wszystko magią, fantastyką. Ale wierzył. Zaufał. I mimo dobrych chęci, mimo jego nad podziw chłonnego umysłu, nie było mu dane na stałe pozbyć się myślenia jego praojców; ich idee pozostały mu pod czaszką, ich szczątki uczepiły się jego mózgu na tyle mocno, że niemożliwym było ich eksmitowanie. Jednocześnie wierzył i nie wierzył, bluźnił i czcił. Jak przeżyć bez przeszłości, bez tradycji, ale jak żyć samymi tylko wspomnieniami, podaniami wiejskimi, jak funkcjonować bez postępu?

-Znachor?- powtórzył z niedowierzaniem i zrozumiałą rezygnacją dziedzic. Pochylił się raz jeszcze nad ciałem pokiereszowanego chłopca, bawiąc się chwilowo w lekarza samouka, oceniając po amatorsku jego stan.

-Ano...- Adam pokiwał głową. Obaj spozierali na nieruchomego czarnowłosego, z jedną tylko rękawiczką i to całą w strzępach, brudną od piachu. Krople krwi spływały mu po ciele; szyją ku ramieniu, ku samotnej rękawiczce, dłonią i palcami skapywały na podłogę, tworząc niewielką, acz trwożną, lepką kałużę.

-Dobrze, przyprowadź go. Byle prędko- rozkazał po namyśle. Sługa natychmiast zerwał się z miejsca niezdrowo rozochocony i wkrótce za rogiem zniknął.

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz