35

430 61 6
                                    

Dziwne, jak czas przyspiesza, kiedy brakuje miłości. Wyglądał przez szybę, widok przesuwał się i zmieniał, prędko opuścili przeklęte miejsce w Galicji. Łzy wstrzymywał w sobie, a im dalej byli, tym mniej ich Juliusza szczypało. Starał się ignorować podejrzliwe spojrzenie lokaja, co to zerkał w lusterko, a oczy jego zawsze dopadały siedzącego z tyłu Słowackiego. Ludwik siedział tuż obok, stykali się ramionami. Obolałe ich i zmarznięte ręce opadały bezsilnie, jako jedyny dowód sposobu, w jaki się ciała Norwida z dworu pozbyli. Co zaskakujące, Spitznagel darował sobie przytyki, a miał ich w umyśle pod dostatkiem. Uchodził za człowieka nieczułego, wiedział o tym. Ale wcale taki nie był...Dostrzegł bez problemu, że coś Juliusza gryzie od wewnątrz, że czegoś nie zdążył przełknąć i nie da rady już nigdy. Pastwić się nad nim będzie pan von G., dlatego sam nie przedsięwziął vendetty na tyle nieśpiesznie toczącego się samochodu. Nawet, przez bardzo, bardzo, bardzo krótką chwilkę myślał, iż powinien ze Słowackim szczerze porozmawiać, pocieszyć jakoś. Coś go trapiło i nie była to z pewnością śmierć tego malarza w czerni. Chociaż może i była, ale nawet jeśli, to tylko po części. Szło o coś więcej. Postanowił nie dopytywać. Już się przecież nie przyjaźnili. Sunęli więc tak całymi godzinami, wymijali kolejne miasta, bez słowa marnowali czas. Spodziewał się Słowacki, że to jego ostatnie chwile wolności. Jak tylko w dom wróci, czekać go będzie niemiła z panem Johannem rozmowa. Istniał jedynie szary, niewielki, pyłkowy cień szansy na wybrnięcie z ambarasu. Nawet jeśli uda mu się ominąć jakoś proces, będzie zmuszony winy swe odpokutować. A długi? Długi, których matce narobił umyślnie? Skąd tyle weźmie pieniędzy, co sprzedać musiał będzie... Żałował, że i on nie podprowadził czego z dworu...Głową przecząco pokręcił. Jakże by mógł...Jak mógł nawet myśleć o tem, to się nie godzi. Z honorem zniesie kolejne poniżenia. Ile w sobie musi mieć z diabła, skoro dopuścił podobną możliwość. Sam swe długi spłaci, nie będzie już oszukiwał, nie będzie kradł i kłamał. Nie narazi się po raz wtóry na podobne nieprzyjemności. Cieszył się jedynie, że zdołał Norwida pogrzebać. Nigdy by sobie nie wybaczył, że uciekł jak zwykle, pozostawiając ciało malarza takie zbezczeszczone. Pochówku nie mógł odmówić, przecie tyle Cyprianowi zawdzięczał...A teraz już go nie ma. Pustka powstała w sercu, tuż obok wyrwy po Mickiewiczu. Drogie mu, bliskie osoby, pozostawiły go samym, rzuciły na żer jego kłamstw. Mógłby zniknąć raz jeszcze. Przecie by się nawet Ludwik nie spostrzegł, kiedy Słowacki by uciekł. Zrobiłby to bezszelestnie i z gracją jemu tylko typową. Ale dosyć już było tego. Czas zachować się jak mężczyzna. Stawić czoła przeciwnościom, których on jeden powodem. Cóż go czekało teraz? Kilka przydrożnych hotelików, pokoje dzielone z podejrzliwym Ludwikiem, śpieszne, mało eleganckie śniadania i długie, wymuszone rozmowy. O tak, zanim dotrze do domu, spędzi całe godziny na bezsensownych, złudnych rozprawach, w których Ludwik prężnie będzie się starał znaleźć z sytuacji jakiekolwiek wyjście, nawet to surrealistyczne. Miłym to będzie z jego strony gestem, taka pomoc mimo przykrych z Juliuszem na pierwszym planie wspomnień. I choć przy innych się blondyn z osądami nie powstrzymywał, tak przy Juliuszu nie potrafił się wyżyć... Zignorował swe zamiary, zignorował ułożone już niemal w całość kalumnie, jakie chciał na panicza wylać. Cóż to wszystko znaczy w porównaniu z tym, w co się sam Słowacki wmieszał? Wypadek, niemal śmiertelny, potem rabacja, czy raczej jej spontaniczna rezurekcja, morderstwo przyjaciela...A na koniec tego przyjaciela zepchnięcie w wykopany własnoręcznie dół pod jabłonią w ogrodzie. O ile te jego opowiastki były prawdą i o ile były pełne...Przeczuwał bowiem blondyn, że nie został wtajemniczony w szczegóły. Tyle chciał mu wygarnąć. Wyliczyć Słowackiemu błędy, podsumować jego matkę i jej natarczywość, stratę własnego czasu...Ale stracił ochotę. Dalecy sobie w życiu, bliscy na tyle automobilu, zupełnie jakby dzielili ten sam, przykry los. Szofer szyję wyciągał, śledząc uważnie odbicie Juliusza w lusterku. Tyle o nim słyszał od pana Spitznagela, ale nie spodziewał się, że tym patologicznym kłamcą i naciągaczem okaże się chłopiec tak młody i niepozorny. Miał nadzieję usłyszeć nieco uszczypliwości ze strony pana Spitznagela, tych, kierowanych ku temuż chłopcu, ale nie usłyszał. A szkoda, wiedział szofer z doświadczenia doskonale, jakim wybornym był Ludwik rozmówcą. Wyboje dróg, wiatr pukający o okno, zazdrosne spojrzenia przechodniów, omiatające automobil i zacne jego wnętrze...Tyle tylko elementów życia można było zliczyć, prócz nich nic. Cisza grobowa, poprzeplatana jedynie kurtuazjami. Odechciało im się zupełnie prawić, skoro porzucili zastępcze narzędzia i wepchnęli ciało malarza w dół odrobinę zbyt płytki. Przeturlał się jako bawiące się dziecko, toczące się z pagórków latem, oganiające się od pszczół wszędobylskich. Owinięty w ostawione przez buntowników prześcieradło, czy obrus jaki...Przestał ci on być człowiekiem. Pozostał komorą opuszczoną, osieroconym z duszy kokonem, powłoką skostniałą, lodowatą i oschłą, nieczułą na prośby. Widok ten paskudny będzie się za Juliuszem ciągnął. Wygięte w konwulsjach ciało, sine i uchylone nienaturalnie usta, powieki podciągnięte wysoko, eksponujące schnące już oczęta. Wyblakłe ciało przyobleczone niezmiennie w czerń. Najchętniej by Słowacki zginął z nim razem, na wieki tym samym pozostając w galicyjskim dworku...



SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz