14

1K 136 66
                                    

Świergot ptaków szeleścił dyskretnie w koronie drzew. Szli ramię w ramię, Adam po lewej, Juliusz po prawej. Na zmianę wkładali maliny do dzbana, nie patrząc przy tym na siebie nawzajem. Trawa chrzęściła im pod butami, pojedyncze, zbłąkane promienie słońca przeświecały zza gałęzi, zmieniając tym samym naturę w różnobarwne witraże, które przesiewały kaskady światła. Wreszcie zrobiło się chłodniej nieco; może to las powstrzymywał upał przed natarciem, może to panna Celina zimniejszą aurę ze sobą przywiodła. Słowacki przygryzł wargę, niespokojny ciszą, ale trwożny też o to, że owa cisza skończyć się jest gotowa w każdej chwili. Rozmowa, niby niewinna, Cypriana i Celiny, której był na nieszczęście świadkiem, była jak lawina śnieżna na jego duszę. Już uczuł stratę niewysłowioną, ale czego konkretnie było mu brak, lękał się przyznać. Chciał Adama zatrzymać, a wraz z nim czas upływający, a wraz z czasem świat i siebie samego; chciał utkwić z parobkiem tu i teraz, jak dwie figury na obrazie, jak dwie postacie wciśnięte w idylliczny pejzaż, skąpani w zieleni, tonący w malinach. Powinien Słowacki podjąć działanie, cokolwiek uczynić, jeden krok choćby, jedno słowo wypowiedzieć, by pojąć wreszcie, co go tak w słudze prostym intryguje, co czuje do niego, jeśli w ogóle...

-Czemu pan poszedł ze mną- wypalił nagle Mickiewicz, ukrócił tym samym nieświadomie zamiary panicza. A wybrzmiał jak dzwon skargi, jak zarzut, którego Juliusz odeprzeć nie potrafił i nie chciał chyba. Słowa jego ciężkie nakazały im obu zwolnić kroku i zrównać ze sobą jeszcze bardziej, aż w końcu, tak przedziwnie spowolnieni i zagubieni w czasie, zatrzymali się, przystanęli w jednej ze świetlistych łun. Juliusz zadarł głowę, by wejrzeć w twarz parobka, co to dzierżył dzban na maliny, już nie próżny, a pełen prawie.

-Prosiłem, byś mówił mi po imieniu.

-Nie pozwala mi na to mój status.

-Jakiś ty formalistyczny. Nie dbam o status, a rozmawiamy tylko o nim. Aktualnie jesteśmy dwojgiem ludzi pośrodku lasu, zdanymi na łaskę i niełaskę matki natury. Co więcej, starszy i wyższyś wiela ode mnie, więc w naturalistycznej wizji świata byłbyś w hierarchii ważniejszy.

-Będzie musiał mi pan wybaczyć to, co powiem, ale pan nie ma pojęcia, o czym mówi. W żadnej hierarchii nie będę na równi z panem. Nawet Arystotelesowskiej.

-Pan? Nie widzę tu żadnego- obruszył się Juliusz i skrzyżował ręce na torsie, wcale a wcale nie zdziwiony tym, że Arystoteles był parobkowi znany. Jeden tylko dowód dodatkowy na jego wyjątkowość. Ciekawy był tylko, jak bardzo rozległą wiedzą jeszcze parobek niezwykły operował, a wstydził się przyznać...

-Jestem Juliusz, nie żaden pan, doskonale wiesz o tem. A Arystotelesem nie zaprzątaj sobie głowy, jego już dawno pożarło robactwo, i to niehierarchicznie. Natomiast gwarantuję, że gdyby wizja Platona na temat państwa weszła w życie, ty byłbyś u władzy szczytu, jako najwyższy filozof, jeśli już na takie tory zeszła ta rozmowa. Bo filozofujesz aż nadto. To niezdrowe.

Adam parsknął śmiechem, ale powstrzymał się natychmiast i wzrok utopił w górze malin, rozpustnie leżących w glinianym dzbanie. Zacisnął wargi w wąską linię. Ta nieoficjalna forma, samo imię Słowackiego, nie mogło mu przejść przez gardło. Nie mógł do Juliusza ty powiedzieć, staliby się sobie wtedy zbytnio bliscy, wkroczyliby we wzajemne sfery intymności...

-Kto według ciebie ma prawo mówić sobie wzajem po imieniu?- Słowacki powrócił do pierwotnego tematu rozmowy.

-Osoby jednego stanu- odparł parobek, stawiając parę kroków i zrywając leniwie maliny. Jego profil szlachetny pojawił się przed Słowackim, a ten zamarł na moment. Taki stał mu się Adam do renesansowej rzeźby Dawida podobny, taki dostojny, z szyją wygiętą w bok, z beztrosko zwieszonym ramieniem, od niechcenia przebierającymi w malinach palcami z marmuru.

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz