11

862 109 5
                                    

-No dalej...-ponaglał sam siebie, usiłując zepchnąć trwogę w kąt, gdzieś, skąd już nie wypełznie. Ściskał mocno w dłoni nóż do kopert, srebrny, tłoczony, ze szpicem ostrym jako szpada i pobłyskującym mu w oczach. Bywało tak, że wyobrażał sobie, jak potajemnie wynosi bibeloty z domu Norwida...Zniknięcie takiego noża z czystego srebra z pewnością by Cyprianowi umknęło, nie zwróciłby na to najmniejszej choćby uwagi. Obracał się głównie wśród przedmiotów surowszych, malarskich przyborów i płócien. Gdyby więc Adam wynosił srebra, figurki, może nawet jakąś szkatułkę, malarz nie podejrzewałby niczego. Ale Mickiewicz nie zdobył się na kradzież. Gardził bowiem oszustami. Miał zasady, według których przyszło mu żyć. Po chłopsku otaczał szczerość kultem, czcią, to prawda była bodaj najistotniejszą z istniejących wartości. Mógł przymierać głodem, mógł cierpieć baty, ale nie zmieni nigdy swoich przekonać. Czuł, że odgadł, co w życiu jest najważniejsze; jak postępować, by być sprawiedliwym wobec siebie i świata. Niewinne myśli o zemście na panach były w jego oczach prostymi, słusznymi, rewolucyjnymi ideami, które prowadzą do odrodzenia jego tłamszonej duszy i całego narodu. Walczył więc o swe marzenia, o prawa, żyjąc tak, by nie złamać ani jednej ze złotych swych zasad. Stał przed drzwiami do sypialni, tak ich drewna bliski, że je niemal nosem dotykał. Wpierw rozejrzał się, czy aby Cypriana w pobliżu nie ma i klamkę wreszcie nacisnął, jednocześnie nabierając powietrza tak, by go mieć zapas i nie musieć żadnego dźwięku wydawać, kiedy już znajdzie się wewnątrz interesującego go pokoiku. Ciemno było i mroczno, pan Norwid najwyraźniej Słowackiemu okna przysłonił, by prowizoryczną noc prędzej w sypialnię wprowadzić. Juliusz spał rozkosznie, ręka jego swobodnie wisiała poza łóżkiem jako biała, mleczna wstęga, przecinająca mrok jaskrawo. Parobek podszedł jeszcze, przyzwyczajając oczy do czerni wszechogarniającej. Wyłowił z niej śliczną, pogrążoną we śnie twarzyczkę. Sprawę musiał załatwić szybko, by tej nocy jeszcze do Andrzeja pobiec. Uniósł więc nożyk, zbliżył błyskającą jego powłokę do pofalowanych włosów panicza i najdelikatniej jak potrafił skrócił je o jeden, niewielkich rozmiarów pukiel. Nożyk brzdęknął cicho, stal jego posrebrzana rozbudzona ruchem nagłym i nietypowym na włosach panicza świsnęła delikatnie. Adam przez moment ani drgnął. Musiał się upewnić, że mu się panicz teraz nie obudzi i nie przyłapie na gorącym uczynku. Schował czarny kosmyk do puzderka, puzderko do kieszeni i zabrał się za taktyczny odwrót. Stąpał niemal na palcach. Prawie pod drzwi zawędrował, kiedy coś go tknęło. Przykryć panicza trzeba, zziębnięty leży... Za dnia upał panował tu i w okolicy najbliższej, ale nocami chłód czapą nakrywał każdy z domów, zupełnie jak na pustyniach robiło się zimno wbrew słonecznym zapewnieniom poranków. Postanowił skorzystać z okazji, skoro już tu jest. Odwrócił się więc. Ręce wyciągnął po kołdrę, ale spostrzegł, że wciąż nóż dzierży. Gdyby tak ktoś nagle wszedł do pokoju, nie zastanawiałby się dwa razy i orzekłby, że Adam przyszedł tu Juliusza zamordować, podobny nieszczęsnemu Makbetowi z obłędem w oczach zwieszał się bowiem tak bestialsko nad śpiącym. Schował narzędzie domniemanej zbrodni i dokończył, co zaczął. Opatulił chłopaka kołdrą, każdy z ruchów podejmując ostrożnie.

-Adamie?- rozległ się atłasowy szept. Mickiewicz skamieniał, tymże atłasem oczarowany i ściśnięty miękkim szalem tegoż głosu. Dopiero po sekundach kilku, kiedy kołatające serce przybrało na sile i wzięło się za łamanie mu żeber od środka, zabrał ręce z ciała Juliusza.

-Schyl się do mnie nieco, proszę...-mówił panicz, ale na poły przez sen, przymykając powieki klejące się do siebie i leżał dalej bezwładnie. Wytresowany w wykonywaniu poleceń parobek spełnił prośbę i pochylił się, czując na policzku gorący oddech czarnowłosego. Zaraz potem uczuł usta na policzku, uformowane w lekki, piórkowy pocałunek. Było tak, jakby Słowacki miał wargi z aksamitu, w dotyku wielce przyjemne, nawet zapach miały jak piwonie, lewkonie, miód, wszystko, co miłe. Adam odniósł wrażenie, że wypełnia go nagła słodycz, zupełnie jakby mu wlewano leguminę wprost do gardła... Chciał jeszcze, jeszcze, jeszcze... jeden, najmniejszy, najlichszy całus, znów w policzek, albo choćby w powietrzu uczyniony, byle tylko mieć usta Słowackiego blisko... Ale Juliusz zaraz potem odwrócił się na drugi bok i powieki zatrzasnął już na dobre, usta oddał Morfeuszowi. A jakimże szczęśliwcem musiało być antyczne to bóstwo, Mickiewicz domyślał się. Zastygły w bezruchu parobek, jak z lodu wyciosany, długo nie był w stanie się otrząsnąć, zepchnąć z siebie niemocy rozczulającej i odrętwienia. Dopiero ból w kręgosłupie zmusił go do wyprostowania się. Pokręcił głową, racjonalizując galopujące myśli. Najpewniej Słowacki nie był świadom tego, co czyni. Przebudzony hałasem z nagła snu od jawy nie odróżnił... Parobek przełknął ślinę i marzył o tym, by smak ust panicza, pozostawiony na policzku, przeniknął przez jego skórę i dostał mu się do gardła, wchłonął na dobre. Gdyby pocałunek Słowackiego rzeczywiście legł na jego parobkowych ustach, nie musiałby sobie jego smaku wyobrażać... Dystans. Mickiewicz ściągnął brwi i nerwowo poprawił kołnierzyk koszuli. Trzeba mu było wreszcie wyjść z tego pokoju. Dosyć wrażeń, dosyć szaleństw. Juliusz zmroczony gorączką błądzi, nie kontroluje własnych myśli i ciała, to rzecz pewna. Ruszył w końcu, zostawiając sypialnię za sobą. Zbliżał się do pracowni, cały czas z cieniem emocji, które nabył w sypialni panicza. Z drżeniem szedł, zupełnie jakby go przyłapano na grzechu, na złym czynie... Takim, co to potrafi honorowe miejsce w piekle zagwarantować. Mętna łuna światła wylewała się kaskadami przez szparę w drzwiach. Adam zajrzał do środka. Nie mieli żarówek, wieś wciąż tkwiła smętna bez dostępu do prądu, tym samym i dworek. Kandelabr sporych rozmiarów stał i oświetlał płótno, nad którym Norwid pastwił się. Uniesienie spowodowane niewinnym pocałunkiem zelżało odrobinę.

-Udam się już na spoczynek, jaśnie panie- burknął nieprzytomnie Adam, mając już przed oczami wyobrażenie samego siebie, jak biegnie pod izbę Andrzeja z kosmykiem włosów w puzderku, zgodnie z obietnicą.

-Wcześniej mi prędko skrzynię zbijesz- Cyprian oświadczył patriarchalnie, nawet się na Mickiewicza nie oglądając. Pochłonięty był pracą, nie chciał więc marnować cennych sekund na spozieranie w przykrą mu twarz parobka.

-Skrzynię?- powtórzył zaskoczony, unosząc jedną z brwi niebezpiecznie wysoko, jak się podnosi ostrze gilotyny przed zadaniem ciosu.

-A tak, skrzynię. Na obrazy. Gdzieś je składować muszę, nieprawdaż? A na dniach mam je wywieźć do miasta. I jak mam to zrobić bez skrzyni?- cedził poirytowany faktem, że wiecznie musi tłumaczyć każdy ze swych rozkazów, rozkładać je przed Adamem na czynniki pierwsze.

-Jutro, z samego rana zatem...

-Teraz- huknął Norwid, przerywając słudze w połowie zdania.- Uważaj tylko, by biednego pana Słowackiego nie zbudzić łomotem.

Słowacki. Słowacki. Z nagła przypomniało się Adamowi, jak go w dezabilu w kąpieli oglądał kilka godzin wcześniej...Czy dni? Czas mu się zlewał, mieszały wszystkie jednostki, prawa i tezy... Przy Juliuszu nie istniał czas, przy nim była tylko ciągłość rozkoszy, urokliwy stan bezładu, chaos, ale taki lekki, piękny jak dzieło sztuki. Głowę spuścił. Pragnął się dowiedzieć, czemu wciąż myślał o Juliuszu i to w tak nieprzyzwoity, frywolny sposób. Kto mógł mu odpowiedzieć? Toż to chyba tylko Bóg znał odpowiedź, Bóg albo Szatan... Uśmiechnął się ostrożnie. Skoro zyskał pozwolenie, nakaz nawet, na opuszczenie domu, by tę cholerną skrzynię zbić, to łatwiejszym mu będzie spotkanie z Towiańskim. Tym samym Juliusza prędzej do zdrowia przywróci. Ale czy aby na pewno tego chciał? Czy jego ozdrowienie nie będzie się równało z wyjazdem? Nie, nie, nie...Zdrowie daje szczęście, a radości chyba Juliuszowi brakuje. Mickiewicz wolał myśleć, że tegoż szczęścia nawet narzeczona mu nie zapewnia. Za to on już prędzej, częścią będzie radości, sprawcą jej, kiedy z Towiańskim uzdrowi zmęczone wypadkiem ciało Słowackiego. Wyjął z kieszeni puzderko i mocno ścisnął w dłoni.

-Skrzynia będzie gotowa zanim się pan obejrzy- oświadczył, pokłonił się pokornie i wyszedł.

SŁOWACKIEWICZ~Chwila jak płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz