Rozdział XXV

161 29 18
                                    

Missy's POV

- Kocie, obudź się. Mam wielką ochotę zrobić z tobą coś przyjemnego, zanim przejdziemy do zabijania.

Każdą cząsteczkę mojego ciała przenikł przenikliwy ziąb, jakby ktoś wbijał mi pod skórę maleńkie igiełki. Chciałam otworzyć usta, żeby zaczerpnąć powietrza, ale czubkiem języka wyczułam słodki, nieco metaliczny posmak na podniebieniu, który w dziwny sposób wiązał się z duszącą gulą w gardle.

- Orzeszki archaidowe. - odezwał się znowu ten sam, niski, szorstki głos, chociaż równie dobrze mógł powiedzieć coś zupełnie innego, ponieważ słowa dochodziły do mnie jakby zza ściany, a ja potrafiłam połączyć ich w jedną całość. - W tym roku są obrzydliwie gorzkie, nie sądzisz?

Orzeszki archaidowe. Orzeszki archaidowe. Orzeszki archa...

Gwałtownie otworzyłam oczy, napotykając feerię różnokolorowych plam, pomału układających w wyraźne kształty.

- Wkropiłeś mi do ust syrop z orzeszków archaidowych? - wydukałam, nie wiedząc, do kogo tak naprawdę mówię.

- Masz alergię na orzeszki archaidowe. Charlie nie umieszkał się o tym wspomnieć jakiś czas temu. Był dobrym informatorem. Uznałem, że będzie zabawniej, jeśli oprócz tradycyjnych metod dodam coś nowatorskiego. Po takiej dawce zaczniesz się dusić dopiero za dwadzieścia minut. Sprawdziłem w internecie. - pochylił się nade mną Jay. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Dopiero teraz dostrzegłam uderzające podobieństwo między nim, a Peterem - nawet poboczny obserwator stwierdziłby, że są spokrewnieni, mimo że przez prawą skroń, aż po ostro zarysowaną kość szczęki ciągnęła się głęboko wryta w skórę, blada blizna, która znacznie zniekształcała jego twarz, czyniąc jeszcze bardziej przerażającą. Ciemne kosmyki opadały na czoło w wielkim nieładzie, tym samym kładąc cień na intensywnie zielone, teraz prawie czarne oczy i tworząc wokół nich szare obwódki. Poczułam, jak krew szybko pulsuje mi w skroniach, kiedy przypomniałam sobie tą samą szmaragdową zieleń tęczówek Petera. Zamknęłam powieki czemu towarzyszyło kołyszące uczucie wewnątrz czaszki. Moje ręce zadrżały, gdy uniosłam się na łokciach, rejestrując jak zza szklanej tafli, że leżę na białych kafelkach, pośród sporej kałuży lodowatej wody pochodzącej z tego przeklętego, nieuszczelnionego kranu, oraz mojej własnej krwi. Wstałam. Obraz przede mną zdawał się wirować na wszystkie strony i błyskać oślepiającym białym światłem, które dopiero po kilku minutach ustąpiło, pozostawiając mnie w towarzystwie dojmującego bólu głowy.

- Jeśli idziesz do drzwi, bo trudno to stwierdzisz, kiedy się tak zataczasz, to zamek jest zablokowany. - wtrącił, roztaczając wokół intensywny zapach silnych środków chemicznych oraz dymu papierosowego, co było jedyną oznaką jego obecności za moimi plecami.

- Mam rozbitą czaszkę, Jay. To trochę zaburza koordynację ruchową, wiesz? - bąknęłam, krzywiąc się na dźwięk swojego chwiejnego głosu. W odpowiedzi usłyszałam jedynie wściekłe warknięcie.

- Otępienie zaraz minie, McPhee. Wtedy dotrze do ciebie, gdzie się znajdujesz, a razem z tym przyjdzie przerażenie... Zamordowałem zbyt wiele osób, by nie wiedzieć, że śmierć, to coś bardziej złożonego, niż machanie pistoletem, jak zawsze uważał Goedney. Nie będę miał zbyt wiele do roboty. Twój strach zabije cię sam, ja tylko dokończę jego dzieło. - mówił dalej monotonnym tempem, jakby przemawiał sam do siebie.

Ja pieprzę.

- Dlaczego to robisz? - zapytałam z nutą iratacji, zanim zdążyłam ugryźć się w język, jednak tym razem Jay tylko zaśmiał się chrapliwie. Jego śmiech był ostry i krótki, zabarwiony czymś na kształt goryczy.

Poradnik Komplikowania WalentynekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz