Rozdział XIX

284 35 30
  • Zadedykowane @directorofmylife, @SherryDouble, @Camilla201, @XNiebieskookaX, @Paulina_Adore,
                                    

Poradnik Komplikowania Walentynek

Missy's POV

Lily kończyła nakładać kopiastą porcję niskotłuszczowej bitej śmietany na moją porcję cappuchino, kiedy ciszę przerwał donośny gong informujący nas, że komuś chciało się ruszyć tyłek z przed telewizora, żeby uraczyć nas widokiem swojej gęby. Lily zastygła wpół ruchu, jakby potrzebowała kilku minut na przetworzenie informacji. Patrzyłam, jak rozmawia chwilę przez domofon, a jej policzki przybierają odcień dojrzałych malin.

- Jack! - powiedziała bezgłośnie w moją stronę. Kiwnęłam ze głową, udając, że doskonale ją rozumiem. Jack to jeden z tych facetów, którzy zawsze znajdą dobry pretekst, żeby odwiedzić swoją dziewczynę i zająć ją na resztę wieczoru, nie zważając na to, że tuż obok samotnie egzystuje jej przyjaciółka, popijając zimne cappuchino z kopiastą porcją niskotłuszczowej bitej śmietany.

- Sama? - ciepłe powietrze owiało okolice wokół mojej szyji, na co podskoczyłam gwałtownie, rozlewając kawę po idealnie białym blacie stołu pani Tunner. Peter. Czemu się temu dziwię? On tu mieszka.  Zachichotał diabolicznie, kładąc swoje wielkie dłonie na moich policzkach i złączając nasze usta w pocałunku. Kiedy skończył, położył na blacie duże opakowanie mooch ulubionych czekoladowych lodów.

Już miałam coś powiedzieć, gdy do naszych uszu dobiegły niejednoznaczne ssące odgłosy świadczące o tym, że moje podejrzenia wobec planów Jacka na dziesiejsze popołudniw były całkowicie uzasadnione. Wywróciłam oczami, ostentacyjnie odwracając się do Lily i Jacka plecami.

- A więc - zaczęłam, wyjątkowo głośno i wyraźnie, ale nawet to nie zagłuszyło ciamkających dźwięków. - Ktoś powinien schować to do zamrażarki, zanim całkiem się roztopią. - pomachałam im przed nosami pudełkiem z lodami i czym prędzej zmyłam się z salonu.

- Pomogę ci. - mruknął Peter, marszcząc nos.

W niewielkiej kuchni Tunnerów pachniało sosem pomidorowym i rumiankiem. Peter wziął z blatu dwa kieliszki Blue Lagoon, które Lily przygotowała kilka godzin wcześniej, i usiadł na parapecie okna, co jakiś czas wtrącając uwagę o objętości pudełka z lodami, która była według niego równa objętości zamrażarki, co miało być przyczyną moich nieudolych prób upchnięciach ich obok paczki mrożonego szpinaku. Po dłuższej chwili wreszcie udało mi się wcisnąć pudełko między stek, a kluski w sezamie i opadłam na podłogę obok niego, odbierając mu drugi kieliszek Blue.

- Lily wie? Wie, kim jest wasz ojciec? - zapytałam, zaraz gryząc się w język. Nie powinnam była o tym wspominać. Nie po tym, jak widziałam, ile bólu sprawił mu ten kretyn, Jay, przychodząc tamtego feralnego dnia do domu moich rodziców. - Nie musimy o tym mówić. - przygryzłam wargę. Uniósł kąciki ust, ukazując małe dołeczki.

- Nie, mała. Nie wie.

Kiwnęłam głową, przeszukując pamięć w poszukiwaniu neutralnego tematu do rozmowy, ale nic takiego nie przychodziło mi do głowy. Dlaczego o to zapytałam?! Nic by się nie stało, jakbym od czasu do czasu użyła mózgu. Bawiłam się wystającą nitką z mojej bluzki, nie wiedząc, co powiedzieć. Mimo że nie była to jedna z tych niezręcznych ciszy, w której skrępowanie można by sprzedawać na kilogramy, to jednak odczuwałam dziwną potrzebę rozładowania atmosfery.

- Pójdę już. – bąknęłam w końcu wbrew swojej woli. Zeskoczyłam z krzesła, posyłając mu przepraszający uśmiech i wymknęłam się z kuchni, zanim zdążył mnie zatrzymać. Lily i Jack nawet nie zauważyli, że wychodzę. Byli zbyt zajęci sprawami, w które zdecydowanie wolałam nie wnikać.

Nocne powietrze przeniknęło każdą cząsteczkę mojego ciała, uspokajając przyśpieszony oddech. Króciutki, sięgający kolan płaszcz z cienkiego materiału stanowił funkcje bardziej ozdobne i na jego pomoc w ogrzaniu się raczej nie mogłam liczyć, dlatego też szłam uliczką trzęsąc się z zimna i podrygując jak paralityk. Obcasy moich szpilek wydawały denerwujący stukot, kiedy uderzały o nierówny chodnik, spotęgowany przez echo obijające się między fasadami kamieniczek. Minęłam ostatnie żywe istoty, – jakimi było trzech facetów w stanie mocno wskazującym, siedzących na ławeczce przez lokalnym sklepem monopolowym – skręcając w boczną uliczkę. Niemal krzyknęłam, kiedy niecałe dwa metry ode mnie blady promień księżyca oświetlił ponurą sylwetkę zaopatrzoną w coś, co przy bliższych oględzinach okazało się być błyszczącym ostrzem noża chirurgicznego. Poczułam, jak uginają się pode mną kolana. O w dupę. Czemu mnie to musi spotykać?! Pozwoliłam sobie na kilka głębokich wdechów, zanim zdołałam cofnąć się za róg. Rozległ się głośny trzask, kiedy ktoś kopnął w taflę szkła i ostre kawałeczki uderzyły z cichym brzdękiem o ścianę. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że trzy kieliszki Blue Lagoon to było o trzy kieliszki za dużo, bo cały świat zawirował przed moimi oczami, a ja musiałam mocno się powstrzymać od niekontrolowanego śmiechu. No błagam, przecież to totalnie chore! Jakbym oglądała jeden z tych kiepskich thillerów, w których bezbronne dziewczęta zostają napadnięte i/lub zgwałcone w ciemnym zaułku. Tylko, że to nie był film. To rzeczywistość. Ale o czym ja myślę? Nie ma czasu na rozmyślania o rozmyślaniach. Ten koleś raczej nie poczeka, aż wytrzeźwieję. Połowa mojego mózgu szczerze żałowała tych trzech kieliszków, druga za to (ta bardziej pijana) była całkiem zadowolona z obrotu sprawy, więc pierwsza połowa dokonała racjonalizacji, że to raczej bez znaczenia, skoro i tak zaraz mam zostać zamordowana i/lub zgwałcona.

Poradnik Komplikowania WalentynekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz