Rozdział XXVI

130 23 23
                                    

Charlie's POV

Wyobraź sobie, że stoisz przed drzwiami obitymi czerwoną gąbką. Gąbka jest podziurawiona, a ty zastanawiasz się, dlaczego ktoś zdecydował się wyłożyć nią skrzydło, zostawiając miejscami smugi z białej wapiennej farby, do której przykleiły się okruszki z ciasteczek oraz kawałek ulotki działu odzieżowego Soundpal Mall. Przypominasz sobie, że dziesięć lat temu drzwi miały ciemnobrązowy, mahoniowy kolor, który zawsze kojarzył ci się z psim gównem, chociaż teraz pewnie spojrzałbyś na niego zupełnie inaczej. Stoisz tam i zastanawiasz się, dlaczego nigdy wcześniej nie zauważyłeś tej rysy obok zamka.

- Uważasz, że Slater jest na tyle nierozsądny, żeby zamknąć ją tu? - przejechałem palcem po czerwonej gąbce. To oznaczałoby, że Jay wciąż tam jest. Z tego pokoju zwyczajnie nie ma wyjścia, skoro zablokował zamek od środka.

- Miała być bezpieczna.

- Bezpieczeństwo to pojęcie względne. - odburknąłem. Facet w czarnej kamizelce wzruszył ramionami. Dwie minuty to cholernie mało, kiedy masz do przeszukania opuszczoną, powojenną kamienicę.

Zacisnąłem palce na górnym zagięciu pianki i zerwałem szeroki pas, czemu towarzyszył odgłos zdzieranego kleju do tapet. Głuchy odgłos pięści uderzającej o drewno poniósł się echem po korytarzy, wzburzając wirujące drobinki kurzu.

- Missy, jesteś tam?

- Nie mamy czasu, podpalamy drzwi. - przerwała mi Sheila, zatrzymując łagodnie moją dłoń. Zewsząd dochodziły trzaski drzwi i zwielokrotniony tupot butów, co upewniało mnie w przekonaniu, że Tom pozdradał zmysły. Jego ludzie wciąż przekopywali Hotel, podczas gdy sam Pan i Władca bawił swoim towarzystwem Petera Tunnera gdzieś na mieście, nie racząc odebrać telefonu, co oszczędziłoby nam latania po całym budynku i nawoływania kogoś, kto najprawdopodbniej już nie żyje!

- MISSY! - krzyknąłem głośniej, z furią odpychając od siebie Sheilę.

- Odsuń się, Charlie. Jeśli chcesz ją uratować...

- Jeśli tam jest i leży blisko drzwi, możemy zabić ją tym wybuchem, inteligentko.

- Nie da się zabić dwa razy. - wtrącił posępnie Lou. Zmarszczyłem czoło, kierując na niego spojrzenie.

- Dość. - przerwała Shee, zanim zdążyłem się odezwać. - Franky, podaj zapalniczkę. Zostało nam czterdzieści sekund, żeby tam wejść. Na końcu korytarza jest apteczka i leki przeciwhistaminowe*. Tim, wstrzykniesz je Missy do żyły na udzie, jasne? - Tim, potężny facet ze śladami lukru na policzku, kiwnął niepewnie głową, ale wiedziałem, że wstrzykiwanie czegolwiek przechodzi jego pojęcie. - Wchodzimy.

- Missy, odsuń się od drzwi! - krzyknąłem jeszcze na wszelki wypadek i rzuciłem jarzący się przedmiot w wąską strzelinę między podłogą.

Knot petardy wypalił się zaraz po tym, jak rzuciliśmy jak najdalej od progu. Wstrzymałem oddech, czując to znajome kłujące uczucie złości. Może dlatego szum krwi w skroniach częściowo zagłuszył mi wybuch. Wielka chmura pyłu i odłamków drewna uniosła się kilka metrów od nas. Rzuciłem się do wejścia, potykając na kawałkach betonu. Przez chwilę nie widziałem zupełnie nic, a zaraz potem czarna plama przed oczami ustąpiła miejsca oślepiejącej bieli.

- W tym był czad, Charlie. To nie zabawka tylko mały dynamit. - szepnął ktoś koło mnie, klepiąc mnie w ramię. Zamrugałem, wyostrzając obraz. Pomieszczenie było całkiem zdewastowane, i to nie na skutek wybuchu. Ona tu była. Musiała być. Po Jayu nie było ani śladu. Powiodłem wzrokiem do góry, napotykając całkiem sporą klapę w suficie, prowadzącą na dach, teraz niedbale zamkniętą. Uciekł. Znowu.

Poradnik Komplikowania WalentynekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz