Rozdział 13

686 67 153
                                    

Marta wysadziła mnie przy przystanku autobusowym i pojechała dalej. Dopinam zamki w plecaku i zarzucam go sobie na ramię. Na dworze zaczyna już szarzeć. Do tego z nieba leniwie pada śnieg. Pada już tak od kilku dni, raz mocniej, a raz słabiej. Dookoła pełno śniegu, chodniki, trawniki oraz zaparkowane auta, wszystko pokrywa biały puch. Na szczęście nie ma dużego mrozu. Szkoda, że takiej pogody nie było w święta i sylwestra. Wszystko zmieniło się zaledwie w tydzień.

Zakładam na głowę kaptur zimowej kurtki i zerkam w stronę sklepu po przeciwnej stronie ulicy. Akurat w tym samym momencie otwierają się drzwi i wychodzi z niego nikt inny, jak sam Peter. Upycha coś w swoim plecaku, podtrzymując go jednym kolanem. Kiedy kończy, podnosi wzrok i nasze spojrzenia spotkają się. Kiwa głową w moim kierunku i niespiesznie przechodzi przez ulicę, oczywiście nie zważając nawet na to, że akurat nie ma w tym miejscu przejścia dla pieszych.

– Cześć – mówi pierwszy.

– Cześć.

– Wracasz dopiero ze szkoły?

– Byłam jeszcze z Martą pomóc jej wybrać sukienkę na urodziny Laury.

– Aha – mruczy, bo przecież guzik go to obchodzi, jaką sukienkę włoży Marta w sobotni wieczór.

– A ty? – Zmieniam temat i jednocześnie ruszamy w stronę naszego domu.

– Byłem na dodatkowych zajęciach z matmy. – Wzrusza ramionami. – Trzeba się sprężyć przed maturą.

Przez chwilę idziemy obok siebie w milczeniu, kuląc głowy w ramionach przed śniegiem, który zaczyna padać wielkimi płatami, coraz mocniej i mocniej. Oboje mamy schowane ręce w kieszeniach kurtek. Nagle zupełnie niepostrzeżenie moje nogi rozjeżdżają się na lodzie ukrytym pod warstwą śniegu. Rzuca mną do tyłu i boleśnie ląduję na tyłku. Praktycznie natychmiast spodnie zaczynają mi przemakać aż do skóry.

Peter zatrzymuje się w połowie kroku, chyba nie bardzo zdając sobie sprawę, co się stało.

– Cholera jasna – klnę.

– Hej, żyjesz?! – Peter wytrzeszcza na mnie oczy, po czym zaczyna się śmiać. – Jo, co ty wyprawiasz! Trzeba było mnie ostrzec, to może zdołałbym cię złapać.

– Spadaj – warczę.

– No już, nie wygłupiaj się, tylko wstawaj. – Wyciąga do mnie dłoń, ciągle dławiąc się śmiechem.

Ja jednak pokazuję mu środkowy palec i sama zaczynam podnosić się z chodnika, ostrożnie, żeby znów nie upaść.

Peter wzrusza tylko ramionami i idzie dalej w kierunku domu. Przymrużam oczy. Głupek. Na dodatek głupek bez refleksu. Powinien był mnie złapać, zanim poleciałam. Marek na pewno by zdążył. Wściekam się. Pewnie dobrze widział, jak upadam, ale nie raczył zareagować, żebym nie walnęła o chodnik. Szybko łapię garść śniegu, lepię z niej kulkę i rzucam w stronę Petera. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że trafię. Odszedł już dość daleko. Tymczasem śnieżka trafia Petera prosto w tył głowy. Oczywiście nie nosi czapki. Takie głupki jak on chodzą bez czapki.

Peter zatrzymuje się i powoli obraca w moją stronę. W pośpiechu robię kolejną śnieżkę, która tym razem trafia w jego klatkę piersiową i spływa po skórzanej kurtce. Spogląda na mnie z przymrużonymi oczami i rozkłada szeroko ręce.

– Serio?! – krzyczy.

– Głupek. – Pokazuję mu język.

Powolnym krokiem Peter zaczyna zbliżać się do mnie. Lepię trzecią śnieżkę, ale jej nie rzucam. Jest za blisko. Wydaję z siebie pisk i uciekam przez zasypany śniegiem trawnik między dwoma budynkami. Ciskam zrobioną śnieżką przez ramię. Nawet nie wiem, czy trafiłam. Za to ja dostaję w plecy serię trzech kulek, jedna po drugiej. Szybki jest, skubaniec. Nagle czuję, że Peter łapie mnie w pasie i ciągnie do siebie. Jednocześnie drugą ręką ściąga z głowy mój kaptur i wciska mi za kołnierz całą garść śniegu. Śmieje mi się do ucha.

Z tobą zawsze ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz