Kroczył szerokim korytarzem, butami stąpał po czerwonym dywanie ciągnącym się wzdłuż pomieszczenia. Mijał piękne obrazy w złotych ramach i marmurowe rzeźby, na które nie raczył nawet zerknąć. Chwycił za klamkę drzwi z ciemnego dębu i wkroczył do śro...
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
*✭˚・゚✧*・゚*✭˚・゚✧*・゚*
Grudniowy wiatr rozwiewał jej długie włosy, tworząc z ich kosmyków przeróżne latające kształty. Dziewczyna zaciągnęła kaptur ciemnej bluzy na głowę i zmęczonym wzrokiem rozglądnęła się po nocnej panoramie, wciąż żyjącego Los Angeles. Nie zmrużyła oka przez kilka dni, łzy jej na to nie pozwalały i ból w okolicach klatki piersiowej. Szybkim ruchem przetarła strużki słonej cieczy, spływające po jej zimnych policzkach, uniosła głowę w górę i zatopiła się w czerni grudniowego nieba, bezgwiezdnego, samotnego tak, jak ona teraz. Usłyszała, jak ciężkie drzwi otwierają się i głośne obcasy stukają o podłogę, odwróciła się i ujrzała kobietę, Płomienia, boginię? W sumie to jej już nie obchodziło czym ona jest. Spojrzała na nią obojętnie i po chwili przeniosła swoje spojrzenie na ścianę za boginią.
- Witam cię moja droga, jak się masz? - spytała podchodząc coraz bliżej rudowłosej.
- Daruj sobie... - warknęła cicho, cofając się kilka kroków w tył - Obiecałaś mi coś, więc zrób to.
- Jasne, po prostu zamknij oczy.
Zamknęła oczy i gdy po chwili je otworzyła oczy, nie była już na dachu starego budynku. Leżała w sukni, umazana czerwienią, na ciemnej posadzce. Do jej poczerwieniałych od zimna uszu dolatywała melodia marszu Mendelsona. Rozmasowała dłonią skroń, wstała, a spuchniętymi od płaczu oczami, zlustrowała miejsce, w którym się znajdowała. Kościół oblany karmazynem krwi martwych ludzi, siedzących w ławkach, leżących, tak jak ona wcześniej na chłodnej posadzce. Spojrzała w dół na swoje umazane krwią dłonie, na kałużę krwi, w której stała i moczyła końce już nie do końca białej sukni. Kolorowe światło wpadające przez duże witraże, oświetlało ciała, wpatrujące się z pustką w piękne freski na suficie, z rozwartymi ustami, usilnie próbującymi krzyknąć, lecz uciszonymi na zawsze. Po jej piegowatych policzkach spływały łzy, chciała krzyczeć, lecz nie mogła, tak, jak ci ludzie. Upadła na kolana i zamknęła swoją twarz w bladych, trzęsących się dłoniach, wgryzła się zębami w sine usta i płakała, przy melodii ślubnego marszu, łkała skulona, przerażona tym wszystkim, z ogromnym bólem, ciążącym na jej sercu. Już pamięta, już wszystko pamięta. Zabiła wszystkich, wymordowała ich, jak jakieś niepotrzebne robale, co do osoby. Odebrali jej Juliana, kogoś kogo pokochała po raz pierwszy, kogoś kogo obdarzyła tak potwornie silnym uczuciem. Odebrali jej go w tak cudownym dniu.
Poczuła ciepłą, dużą dłoń na ramieniu. Nie odwracała się, wiedziała, że to on, jej ukochany.
- Już dobrze - powiedział tym swoim delikatnym, czułym głosem, którym śpiewał jej piosenki, nad jeziorem w blasku księżyca i wirujących gwiazd. Gdy dwoje leżeli wtuleni w siebie, w ciepłym czerwonym kocu, kupionym na przecenie w jednym z supermarketów. Szczęśliwi i tak cholernie w sobie zakochani.
- Już wszystko dobrze, już jesteśmy razem, na zawsze...
Dziewczyna chwyciła jego dużą dłoń i pomaszerowała wraz z Julkiem w stronę światła, wydobywającego się z ciemnych, dębowych drzwi. Czuła się szczęśliwa, tak prawdziwe szczęśliwa, zniknął ból, wszystkie negatywne uczucia, a na ich miejsce przyszła radość, wieczna miłość i ten cudowny zapach białego bzu.
Julinna przeczesała dłonią swoje długie, brązowe włosy i wolnym krokiem podeszła do krańca dachu. Obdarzyła swoim spojrzeniem, bezgwiezdne niebo, migoczące światła miasta i grupkę ludzi, stojących na zmasakrowanym ciałem rudowłosej. Uśmiechnęła się delikatnie i skoczyła z budynku, zamieniając się w zimny deszcz.