Elizabeth
Andreas nie pojawił się już ani w czwartek, ani w piątek, ale dzieci nie były z tego powodu rozczarowane. W środę wyjaśnił im, że musi pojechać kilka dni wcześniej, żeby móc się przyzwyczaić do otoczenia w innym kraju, a na dodatek w piątek, dzień przed konkursem, musi wziąć udział w elminacjach, które pozwolą zdecydować, kto ma prawo wystartować w niedzielę. Na pytanie, czemu mają kibicować też w sobotę, zadane przez Ritę zaśmiał się pod nosem i wytłumaczył, że najpierw będą skakać w drużynach, czyli występy czterech skoczków złożą się na jeden, wspólny wynik, który zadecyduje o miejscu, które zajmie dany zespół. Byłam pod wrażeniem, że potrafił powiedzieć to w sposób zrozumiały dla tak małych ludzi. Przed wyjazdem dał mi jeszcze "na wszelki wypadek" swój numer telefonu i poprosił, żebym nie pozwoliła dzieciom nudzić się podczas oglądania.
—Ze mną nigdy się nie nudzą—powiedziałam niby oburzona, śmiejąc się cicho,a on mi zawtórował
W czwartek, zaraz po przyjeździe do pracy, zgarnęłam moją gromadkę i razem poszliśmy odwiedzić panią Jäger w jej gabinecie, żeby uzgodnić z nią dwudniową nieobecność Martina, Niklasa, Rity i Iris. Kobieta na początku nie była do końca przekonana odnośnie tego pomysłu, ale kiedy powiedziałam, że nie będą problemem, a dla nich to będzie przyjemne oderwanie od codzienności, zgodziła się. Postawiła tylko dwa warunki. Miałam w niedzielę zabrać je na mszę, a później odstawić tu przed dwudziestą. Zapewniłam ją, że z tym nie będzie większego problemu i wygoniłam podopiecznych na dwór, żeby tym razem popleść wspólnie wianki. Cała czwórka kochała to robić, nawet chłopcy, którzy mimo że mocno się tego wypierali, byli w tym najlepsi. Wieczorem, kiedy opowiedziałam im już bajkę o podróżach aligatora i świetlika przez bagno w poszukiwaniu czarodzieja, który pomoże im znów stać się ludźmi, uprzedziłam ich, że mogę się jutro mocno spóźnić z powodu porządków. Spojrzeli po sobie u równocześnie uśmiechnęli się szeroko.
—Nie martw się. Nadrobimy to—stwierdziła Iris uśmiechając się podstępnie
***************
W sobotę rano miałam mnóstwo do zrobienia. Musiałam zrobić zakupy, przygotować pościel dla dwójki, która będzie spać na kanapie i dokończyć sprzątanie mieszkania, które lśniło jak mało kiedy. Mimo to udało mi się zdążyć na wcześniejszy tramwaj i z torbą na rzeczy dzieciaków byłam w ich pokoju jeszcze przed dziewiątą. Jak zauważyłam, dopiero co wstali z łóżek, więc byli jeszcze ospali i niemrawi, ale kiedy usłyszeli, że przyszłam, od razu się ożywili.
—Niech każdy weźmie sobie dwie koszulki, dwie pary majtek i dwie pary spodenek, tak na wszelki wypadek—wyjaśniłam i podeszłam do szafki Martina, żeby pokazać mu, co należy spakować—Okej, teraz podajcie mi wasze rzeczy, a ja włożę je do torby, a potem możemy iść—uśmiechnęłam się do nich i po pożegnaniu z panią Jäger ruszyliśmy na przystanek tramwajowy
Miałam w planach pójść z nimi do parku, na plac zabaw, jednak najpierw musieliśmy wstąpić do mnie do mieszkania, bo żadne z nich nie zjadło śniadania, a na dodatek przemieszczanie się z dużą torbą na ramieniu nie jest zbyt wygodne. Cała czwórka dostała po drożdżówce i szklance kakao, a potem, kiedy byli już najedzeni i w pełni sił ruszyliśmy podbijać największy park w Monachium. Zaprowadziłam ich na bardzo fajnie dostosowany do dzieci plac zabaw, gdzie wygłupiali się chyba ze trzy godziny. Zjeżdżali na ślizgawkach, zaraz potem pędzili na huśtawkę, żeby później w kilku susach znaleźć się w piaskownicy. Grali też w klasy, które narysowałam im "magicznym kamieniem" i bawili się w policjantów, i złodziei. Potem zrobiliśmy jeszcze krótki spacer zacienionymi alejkami, podczas którego kupiłam im po gałce lodów za dobre sprawowanie i wróciliśmy do mnie kilka minut przed czternastą. Do zawodów Andreasa mieliśmy jeszcze czas, więc dałam im puzzle z dużymi kawałkami, które rok temu podczas wakacji przywiozłam z domu, a sama zajęłam się robieniem obiadu. Podpiekłam pierś z kurczaka, którą pokroiłam w kostkę, podgrzałam 5 tortilli i wrzuciłam do środka każdej z nich, obok kurczaka, trochę rukoli i kukurydzy. Zrobiłam jeszcze szybko sos czosnkowy i zawołałam grupkę na jedzenie. Byli wniebowzięci, mimo że rurki rozwaliły im się już przy pierwszym gryzie. Sos okazał się być strzałem w dziesiątkę, bo choć obiad zdecydowanie nie wyglądał tak, jak powinien, było przy tym dużo frajdy. Kiedy skończyliśmy, a oni odnieśli talerze do zlewu, całe buzie mieli umazane sosem. Wyglądali tak uroczo, że nie mogłam się powstrzymać i zanim zaprowadziłam ich do łazienki, zrobiłam im zdjęcie. Po umyciu się wrócili do puzzli, które ułożyli już prawie całe, a ja postanowiłam skorzystać z numeru Wellingera i sms'em przesłałam mu zdjęcie czterech umazanych mordek z dopiskiem "Dzisiaj kibicujemy najlepszym!". Gdy to zrobiłam wzięłam się za zmywanie, które zajęło mi troszkę ponad dziesięć minut i poszłam do salonu włączyć telewizor, ponieważ za kilka minut miał rozpocząć się konkurs. Usadowiliśmy się na kanapie, która ledwo nas pomieściła, więc ja zdecydowałam się usiąść na podłodze i jeszcze raz wyjaśniłam im, na jakiej zasadzie działają te zawody. Potem dmuchaliśmy pod narty każdemu Niemcowi, a Andreasowi zrobiliśmy prawdziwy huragan, mimo to, ostatecznie zajęli drugie miejsce, przegrywając z dużo lepszymi gospodarzami. Czwórka moich podopiecznych nie zraziła się jednak ani trochę, ponieważ cały wieczór mieli wprost wyborne humory. Przed dwudziestą, kiedy już kładłam ich spać, zadzwonił Andreas. Włączyłam go więc na głośno mówiący i dałam niemożliwie pełnym energii dzieciakom. Z entuzjazmem opowiedzieli, jak bardzo podobał im się plac zabaw, a potem opisali, jak mocno trzymali za nich kciuki i z jaką siłą dmuchali pod narty. W głosie mężczyzny dało się wyczuć, że powstrzymuje się od śmiechu, ale dzieci na szczęście tego nie słyszały i zapytały go, jak jemu podobał się konkurs. Jak sądzę zgodnie z prawdą wyznał im swoje uczucia mówiąc coś o gorszych skokach, przez które nie mieli szans wygrać, ale Martin, ze swoją dziecięcą naiwnością stwierdził:
—Poszło ci super! Chciałbym być kiedyś taki jak ty—mężczyznę chyba to podbudowało, ale zaraz musieliśmy kończyć, bo moja paczka była już mocno zmęczona
—Jutro też kibicujemy, więc się postaraj—powiedziałam i rozłączyłam się
********************
W niedzielny poranek zostałam obudzona przez Ritę i iris, które postanowiły mnie łaskotać. Wstałam więc, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu i spostrzegłam, że było już po dziesiątej.
—Trzeba było mnie obudzić wcześniej, brzdące—spojrzałam na nie karcąco i uśmiechnęłam się—W każdym razie, idę zrobić śniadanie, a wy możecie iść obudzić chłopaków—zaproponowałam i poszłam do kuchni usmażyć naleśniki
Kiedy skończyłam, cała czwórka siedziała grzecznie przy stole, nie mogąc doczekać się, aż w końcu spróbują moich naleśników z jogurtem. Bardzo im zasmakowały i zjedli wszystkie, choc po tak małych dzieciach bym się tego nie spodziewała.
—Dobra, brygado. Na trzynastą idziemy na mszę, więc nie ma sensu teraz nigdzie wychodzić, bo zaraz musielibyśmy wracać, dlatego co powiecie na trochę bajek w telewizji, podczas gdy ja będę się szykować?—na odzew nie czekałam nawet sekundy, bo Niklas, krzycząc "HURA!" pociągnął wszystkich za sobą do salonu
*****************
Po skończonej mszy skoczyliśmy na pizzę, która zniknęła w naszych brzuchach w mgnieniu oka i spacerem wróciliśmy do mojego mieszkania akurat na początek konkursu. Mieliśmy dużo frajdy obstawiając, kto ile skoczył i które zajmie miejsce, wciąż jednak z całej siły kibicowaliśmy Niemcom, a najbardziej Andreasowi, który po pierwszej serii zajmował osiemnaste miejsce. Ostatecznie skończył na dziewiątym, ale mimo że nie był w tej ścisłej czołówce, to chyba był w miarę zadowolony ze swoich skoków. Zaraz po konkursie podjechaliśmy do ich lokum, gdzie rozstałam się z dzieciakami i zapewniłam, że wpadnę we wtorek, bo jutro muszę coś załatwić na uczelni.
—Pa pa Liz!
__________________
Kocham was moi drodzy ❤
CZYTASZ
Miło Cię poznać, Martin
FanfictionCzasem dzieci nie mają szczęścia. Ich rodzice ich nie kochają, albo porzucają. Czy można sprawić, że chociaż jedno z nich się uśmiechnie? Elizabeth jest w tym mistrzynią *napisane 2019*